Mój artykuł o promotorze „filmowczyni” (określenie z recenzji jej ostatniego dzieła w postępowych mediach) Holland spotkał się z ogromną reakcją czytelników – ponad 150 komentarzy, w tym często powtarzające się: „Tego o Wajdzie nie wiedziałem”. Cóż, wielu rzeczy o rządach Tuska też nie wiedzieliśmy, choć można je było wydedukować, patrząc na jego działania. Widzę więc potrzebę wskazania źródeł inspiracji naszego wybitnego reżysera, mistrza pani Holland i wylansowanych przezeń aktorów, którzy zamiast „Być albo nie być” recytują dziś za nią wrzaskliwym chórkiem: „Żeby było tak, jak było!”.
Andrzej Wajda kończył powstałą po wojnie łódzką szkołę filmową w najpaskudniejszym okresie totalnego stalinizmu. Skomunizowani do cna wykładowcy prezentowali studentom jako niedościgły wzór filmy sowieckie, zwłaszcza uznanego na całym świecie za geniusza Siergieja Eisensteina. A był to talent niewątpliwie monumentalny, acz ewidentnie demoniczny.
Nawet w filmie zatytułowanym imieniem, było nie było, prawosławnego świętego Aleksandra Newskiego Eisenstein na zlecenie czerwonego Kremla nie tylko jak zawsze fałszuje na całego historię, ale udaje mu się przez półtorej godziny seansu dokonać iście szatańskiego „cudu”: w kadrze krzyż obecny jest jedynie na białych płaszczach i w rękach okrutnych teutońskich rycerzy, wrzucających biedne ruskie dziecięta żywcem w płomienie.
Sam prawosławny wszak kniaź uznany przez moskiewską Cerkiew za świętego nie żegna się ani razu, nawet przed decydującą bitwą, a podczas jego wjazdu do pełnego cerkwi Nowogrodu widok miasta jest zawsze tak skadrowany, że na jedynym topornym gmaszysku mającym te wszystkie cerkwie symbolizować najczęściej nie widać wieńczących jej kopuły krzyży...
Mimo tylu starań reżysera zgodnych z antychrześcijańską linią ukochanej partii zrobiony w 1938 r. film już w kilka miesięcy później okazał się nieaktualny wskutek niespodzianie ogłoszonej sowiecko-nazistowskiej „drużby” przypieczętowanej paktem Hitler-Stalin, w dziedzinie sowieckiej „sztuki” owocującego takimi plakatami jak ten ukazujący lotników „narodów braci”, Sowieta i Niemca wymieniających w powietrzu uścisk dłoni nad wspólnie bombardowanym Londynem... Ale jak to z taką drużbą bywa, skończyła się ona równie niespodziewanie, jak się zaczęła, i po napaści III Rzeszy na Sowiety w 1941 r. „Aleksander Newski” ponownie wszedł na ekrany, a Eisenstein otrzymał spóźnioną Nagrodę Stalinowską.
Jego film zyskał drugie życie, pokazywano go przez całą wojnę, by wśród „ludzi radzieckich” wzmagał nienawiść do niemieckich spadkobierców wrednych Teutonów, co się świetnie udawało, bo Eisenstein potrafił wzbudzać u widzów pożądane przez władzę uczucia. Apogeum jego twórczości na chwałę zła stanowi „Iwan Groźny”, zrodzony z głębokiej chęci podlizania się genialnemu koneserowi filmowemu z Kaukazu, który dopiero zamieszkawszy na Kremlu, ujawnił swoje wszechstronne talenty jako filozof, strateg, językoznawca i nie tak już mało ważny krytyk filmowy, albowiem jego krytyczne zdanie decydowało nie tylko o być albo nie być gotowego filmu, ale już na etapie scenariusza wręcz o jego powstaniu lub nie.
Tak więc pomysł epopei o geniuszu politycznym cara Iwana musiał zyskać aprobatę Stalina, a Eisenstein skoncentrował swoje niemałe umiejętności, by zarazem dogodzić jego wymaganiom i dać swemu talentowi możliwość pełnego rozwinięcia skrzydeł na ekranie. I gdy istotnie skrzydła te rozwinął w zaprawdę imponującym stylu, okazały się one „wielce szatańskie”, jak śpiewała Ewa Demarczyk do tekstu Wiesława Dymnego...
Okrutny psychopata Iwan Wasiljewicz zwany „Strasznym” (bo tak w istocie powinien brzmieć jego źle przełożony na polski przydomek, po angielsku: Ivan the Terrible), eksterminujący w sadystyczny sposób całe miasta i księstwa, dzięki mistrzostwu reżysera został zgodnie z inspiracją Stalina przedstawiony jako wielki patriota, przezwyciężający dla dobra kraju i narodu knowania zdrajców (aż chce się użyć określenia „wrogów ludu”!), człowiek szlachetny i dobry, ale zmuszony przez okoliczności do zdecydowanych działań.
Stalin docenił siłę oddziaływania tej filmowej perwersji-perswazji na swoich poddanych, więc gdy pod jego władaniem znalazły się tereny „wyzwolonej” przez Sowietów Polski, od razu zafundował im swoją lekcję historii w wykonaniu Eisensteina. Jak pokazuje cudem zachowany afisz, już w sierpniu 1945 r. nieliczne w zrujnowanym kraju kina wyświetlały – i to „na żądanie publiczności”! – „przebojowy film produkcji sowieckiej”, czyli część I „Iwana Groźnego”. Publiczność, w sporej części składająca się z „zaplutych karłów reakcji”, z pewnością była wstrząśnięta siłą wyrazu dzieła, a tymi, co się za mało zachwycali, wstrząsnęła nowa krytyka filmowa wsparta ubecką perswazją…
Taką to twórczością edukowano studentów pod egidą członka przedwojennej Komunistycznej Partii Polskiej, filmowca politruka Aleksandra Forda (wedle Wikipedii „właśc. Mosze Lifszyc, polski reżyser i scenarzysta pochodzenia żydowsko-rosyjskiego”). Czyż może więc dziwić, że gdy jako ulubiony asystent Forda doczekał się Wajda własnego debiutu, wysmażył pamflet na Polskie Państwo Podziemne, wychwalający komunistów jako jedynych walczących z niemieckim okupantem? Jak pisał asystent Wajdy, później wybitny reżyser Andrzej Żuławski: „Mnie zastrzeliły totalnie dwa filmy i byłem wtedy jeszcze w szkole średniej. To był »Hamlet« Lawrence’a Oliviera, a drugi z tych filmów to »Pokolenie« Andrzeja Wajdy, z którego zrozumiałem jednocześnie, że wspaniałe kino może służyć złej sprawie, bo jest to wybitnie komunistyczny film, o bardzo brzydkim przesłaniu, nieprawdziwym, zakłamanym, ale jak genialnie zrobiony...”.
Potem przyszedł genialnie perfidny „Popiół i diament”, jak po dekadach wykrył mistrz reportażu Krzysztof Kąkolewski, zrobiony na osobiste zlecenie Jakuba Bermana, jednej z najstraszniejszych postaci bezpieki. Następnie „Kanał”, dyskredytujący Powstanie Warszawskie, skierowane niby przeciw Niemcom, a w istocie przeciw potężnemu imperium, którego zarysy dostrzega niejasno na tamtym brzegu „Stokrotka” przez kratę swoich klasowych uwarunkowań, zamykającą jej i „Korabiowi” drogę do świetlanej przyszłości – komunizmu w Polsce.
„Kanał” miał w znękanym komuną kraju podobny odbiór jak „Popiół i diament”, widz był szczęśliwy, że mógł na ekranie zobaczyć „naszych chłopców” przedstawionych przez popularnych aktorów jako pięknych i szlachetnych, a wiedząc, że to owi niby przegrani z woli „dialektyki historycznej” tak naprawdę mają rację, machał ręką na rozliczne przekłamania. Choć jak pisał krytyk Zygmunt Kałużyński, rozczarowani widzowie wychodzący z seansu zniechęcali czekających w długiej kolejce po bilety, mówiąc: „Nie ma po co stać!”, potwierdzając tym diagnozę nielicznych akowców mogących zabierać głos publicznie: „Setki tysięcy widzów szuka i będzie szukać w »Kanale« jakiejś skrótowej prawdy o Powstaniu Warszawskim, której w nim nie znajdzie” – stwierdzał Władysław Bartoszewski, wytykając, że film „ani nie przedstawia wiernie historii, ani psychologii jej uczestników”.
I może to służyć za motto całej twórczości Wajdy – żaden z jego filmów „nie przedstawia wiernie historii”, bo chodziło o kreowanie „prawdy ekranu” na zlecenie kręgów pretendujących do roli orwellowskich władców historii. I za „Kanał” dostał nagrodę w Cannes, a nie jakiejś tam Wenecji, gdzie jego protektor Ford za film „Ulica Graniczna” w 1948 r. otrzymał złoty medal na tymże międzynarodowym festiwalu, który w 2023 r. uhonorował nagrodą specjalną jury najzdolniejszą uczennicę „mistrza” – Agnieszkę Holland – za film „Zielona granica” o Polakach prześladujących mniejszość narodową Niemców na Wołyniu, podjudzających do tego politykach, brutalnej policji i Wojsku Polskim bijącym matki z dziećmi…
Aj, co ja plotę, to przecież chodziło o 1941 r., gdy podczas Tygodnia Sztuki Filmowej w Wenecji specjalny puchar otrzymał niemiecki reżyser Uricky za nakręcony pod patronatem Himmlera antypolski paszkwil „Heimkehr”! Ale tak łatwo się pomylić...