Czy jako ludzkość stoimy obecnie przed kolejnym kryzysem? Eksperci twierdzą, że tak, i to poważnym. Chodzi o demografię. Do niedawna przekonywano nas, że światu grozi przeludnienie, tymczasem dane statystyczne pokazują coś zupełnie przeciwnego. Już za kilkadziesiąt lat nawet w krajach dziś rozwijających się nie będzie zastępowalności pokoleń.
Analitycy ekonomiczni i demografowie biją na alarm, że będzie nas coraz mniej. Jest to ważne dlatego, że kryzys liczby narodzin będzie miał poważne konsekwencje gospodarcze. Trudno w to uwierzyć po dziesięcioleciach kampanii, w których przekonywano nas, by nie zakładać licznych rodzin.
Z dzisiejszego punktu widzenia przedsięwzięcia te były bardzo krótkowzroczne i mało perspektywiczne. Chyba że chodziło o celowe wygaszanie gospodarki lub zmianę etniczną narodów zamieszkujących Stary Kontynent. Po niemal panicznych komentarzach dotyczących wpływu spadku współczynnika dzietności na gospodarkę nasuwa się wniosek, że konsekwencje pewnych decyzji nie do końca udało się przewidzieć. Warto w tym miejscu zauważyć, że lansowanie zmian dotyczących demografii rozpoczęło się wraz z rewolucją przemysłową.
Również w naszym kraju trendy te wyraźnie dawały się odczuć szczególnie po II wojnie światowej i nastaniu okupacji sowieckiej. Nasz „wielki brat” raczej nie chciał w polityce demograficznej zbyt wiele zmieniać. Stąd też takie, a nie inne PRL-owskie mieszkania, samochody czy przysłowiowe kłopoty ze żłobkiem czy przedszkolem (mówiąc dokładnie: problemy ze wszystkim). Trudno mieć do obecnego pokolenia pretensje o taki, a nie inny przyrost naturalny, jeśli zmiany te w świadomości społeczeństw wprowadzano od wielu dziesięcioleci. A nawet dziś wielu czołowych polityków z opozycyjnej Platformy Obywatelskiej zwalcza „patologię” licznych rodzin, oskarżając je o życie z 500+.
Niestety odzyskanie niepodległości oraz lata 90. niewiele zmieniły pod tym względem, a jeśli już, to niestety na gorsze. Analizując posunięcia liberalnych i lewicowych rządów po 1989 r., mam podejrzenie, że byliśmy i mieliśmy pozostać źródłem taniej siły roboczej dla państw zachodnich. Teraz ten niekorzystny dla naszego kraju trend na szczęście ulega zmianie, jednak jego kierunek jest gwałtownie atakowany przez opozycję.
Nie sposób, pisząc o współczesnych problemach demograficznych Europy, nie wspomnieć o problemie imigracji ekonomicznej. Sytuacja ta jest jednak bardzo skomplikowana i nie ma w tej kwestii łatwych odpowiedzi. Przede wszystkim mamy zdestabilizowane państwa bliskowschodnie i afrykańskie, w których normalna, zdrowa gospodarka praktycznie nie istnieje. Rosja i jej regionalni sojusznicy destabilizują kolejne kraje, w których panował kruchy pokój. Szczególnie nasila się to w czasie wojny na Ukrainie.
Demograficzni eksperci są zgodni – globalna dzietność załamała się, co ma poważne konsekwencje gospodarcze dla całego świata. Jak informuje tygodnik „The Economist”, podstawową przyczyną tego zjawiska nie jest gwałtowny wzrost liczby zgonów, ale spadek liczby urodzeń, i to nie tylko w państwach rozwiniętych, ale również tych rozwijających się i ubogich. Współczynnik dzietności to uśredniona liczba urodzeń na kobietę. Chociaż trend ten został już zaobserwowany i zbadany, jego zasięg i konsekwencje nadal są niewiadomą. Nawet jeśli sztuczna inteligencja (AI) powoduje optymizm co do pewnego zastąpienia niektórych zawodów, to jednak, jak zauważa magazyn, to symbol małego dziecka wisi nad przyszłością światowej gospodarki. Ludzi nie da się zastąpić, a na pewno nie tak szybko, jak by chcieli zwolennicy wszechstronnej cyfryzacji.
Według danych demograficznych światowy współczynnik dzietności w 2000 r. wynosił 2,7 urodzeń na kobietę, co stanowiło wynik znacznie powyżej stopy zastępowalności pokoleń wynoszącej 2,1. Dziś wynosi on już tylko 2,3 i cały czas spada. Warto w tym miejscu przypomnieć, że wszystkie 15 największych krajów pod względem PKB ma współczynnik dzietności poniżej stopy zastępowalności pokoleń. Także cała Ameryka i, co bardzo ważne, Chiny i Indie, które razem stanowią ponad jedną trzecią światowej populacji.
By jeszcze bardziej obrazowo przedstawić tę sytuację, można stwierdzić, że przed końcem tego stulecia liczba ludzi na planecie może się skurczyć po raz pierwszy od czasu epidemii czarnej śmierci w średniowieczu. Czy więc mamy do czynienia z demograficzną bombą zegarową? Jak przestrzega Richard Ehrman, zastępca przewodniczącego think tanku Policy Exchange i autor książki „The Power of Numbers”, gospodarcze skutki zmian demograficznych tylko w Wielkiej Brytanii i Europie mogą być znacznie gorsze niż skutki kryzysu kredytowego. Jego przyczyna jest banalnie prosta – to starzenie się społeczeństwa i spadek współczynnika dzietności.
Z podobnymi problemami zmaga się także inna ekonomiczna potęga – Japonia. Jak wskazuje portal BBC, gospodarka tego kraju wciąż znajduje się pod silną presją z dłuższymi okresami spadku produkcji przemysłowej oraz bezrobociem na poziomie 5 proc. Rząd w przeszłości wspierał tamtejszych producentów samochodów, ale pomoc ta nie może być stała. Japonia zmaga się także z deflacją i stoi w obliczu wyzwań związanych ze starzeniem się społeczeństwa. A ściślej mówiąc, jest krajem o najwyższym odsetku osób w wieku powyżej 65. roku życia, który dla tego kraju wynosi aż 28,79 proc.
Inne kraje o rekordowo wysokim odsetku osób w tej grupie wiekowej to Włochy (23,37 proc.) i Finlandia (22,49 proc.). Skoro już mówimy o Europie, to warto wspomnieć, że liczba ludności UE w dniu 1 stycznia 2022 r. wynosiła 446,7 mln, co oznacza niewielki spadek w porównaniu z 2021 r. Chociaż ogólna liczba ludności w UE wzrosła o 4 proc. w porównaniu z 2001 r., to obecnie spadła drugi rok z rzędu. Warto zadać więc pytanie, czy istnieje na świecie region czy kontynent, gdzie sytuacja demograficzna jest odmienna. Eksperci od kwestii ludnościowych wskazują Afrykę, która w ich opinii jest najszybciej rozwijającym się kontynentem pod tym względem.
Dlatego też, z powodu problemów demograficznych, konieczna wydaje się zmiana podejścia do rodziny i dzietności. I to ma miejsce zarówno w Polsce, jak i innych krajach europejskich. Niestety zmiany mentalne całych pokoleń stanowią poważne utrudnienie w lansowaniu wielodzietnych rodzin, nie wspominając już o modelu współczesnej kobiety. Te z nich, które poświęcają się macierzyństwu i rodzinie, przez kręgi liberalne i lewicowe postrzegane są jako pasożyty, które nic nie wytwarzają i żyją jedynie z państwowej pomocy. Zmiana mentalności to praca na pokolenia, ale nawet przy tak dalekosiężnych celach trzeba zrobić pierwszy krok. Dlatego też to dobrze, że jako Polska idziemy w tym kierunku.