Dwoje. Mąż i żona. Praktycznie rówieśnicy – ona urodziła się w 1933, on o rok wcześniej. Ona była córką policjanta, co w II RP oznaczało bardzo solidny status. Ojciec, spadkobierca znanego lecz niestety dość hulaszczego rodu Siennickich, urodzony pod Stanisławowem, nie miał zamiaru zajmować się resztką majątku i robił błyskotliwą karierę policyjną, już w 1930 r. służył w Lublinie. Jego brat Jan założył tam pierwszą w historii Polski tzw. szkołę specjalną dla – jak to podówczas nazywano – idiotów. Obaj bracia przyjaźnili się z oryginalnym poetą Józefem Czechowiczem. I wszyscy trzej zginęli 9 września 1939 r. podczas niemieckiego bombardowania Lublina…
Maria przeżyła okupację wraz z młodszym bratem w zapadłym zamojskim zaścianku, gdzie mężczyzn – poza kowalami – nie było, bo wszyscy poszli do Batalionów Chłopskich. Jej matka Wiktoria nauczała miejscowe dzieci tego, na co zezwalał okupant i dużo więcej – miłości do Ojczyzny. Ledwie wyżyli. Ani ona, ani brat w decydujących o przyszłości ankietach nie mogli napisać, że ojciec był policjantem, bo to oznaczało niemożliwość dostania się na wyższe studia w PRL. Maria pisała - „urzędnik państwowy”, ale to wystarczyło tylko do zrobienia matury, a jedyną uczelnią, która pozwoliła jej podjąć studia polonistyczne był KUL. Dziś młodzi nie rozumieją, jakim fenomenem w czasach stalinowskich, a i później, był Katolicki Uniwersytet Lubelski. Ratował dusze od otaczającego cały dostępny świat obłędu, a zwłaszcza powszechnego niestety po klęsce Żołnierzy Wyklętych konformizmu.
A w okupowanej Warszawie dorastał chłopak z rodziny o niemieckim nazwisku, niegdyś w średniowieczu rycerskiej, teraz typowo mieszczańskiej. Jego dziadek, bohaterski strażak, zginął w akcji, państwo dało wdowie rentę pozwalającą na wykształcenie trójki dzieci. Jego ojca o niefortunnym wówczas imieniu Adolf, gdy w 1940 r. odmówił uznania się za volksdeutscha, Niemcy zabrali na roboty, z których wrócił chudy jak szkielet. Dwunastolatek ze swego praskiego brzegu patrzył na płonącą w Powstaniu Warszawę, zazdroszcząc chłopakom walczącym tam za Polskę. Rodzina była prosta, polska, a to oznacza katolicka. Jędrek od dziecka miał ciągoty literackie, więc wyprawiono go na jedyny porządny w tych strasznych czasach uniwersytet, ten katolicki w Lublinie.
Tam się spotkali. I zakochał się chłopak z Warszawy w „panience z dworku”, który od dawna już nie istniał. Panienka urodziła synka, mąż kontynuował studia w aurze młodego geniusza. Matka, która od 18. roku życia uczyła, została profesjonalną nauczycielką. Mąż, Andrzej, po błyskotliwym ukończeniu KUL przez 12 lat nie miał żadnej pracy. Maria okazała się nie tylko „jedynym żywicielem rodziny” na długie lata, ale urodzonym pedagogiem, jak z opowieści Janusza Korczaka. Uczyła przez całe życie, jako emerytka przez 20 lat dawała korepetycje, ale nie wszystkim. Gdy przyszła nadęta pychą a głupia jak but córka ówczesnego komuszego wicepremiera, Pani Maria po pierwszym spotkaniu odmówiła jej edukowania.
Była tak dobrą nauczycielką, że nawet komuna – mimo że wielokrotnie odmawiała wstąpienia do partii i propozycji zostania dyrektorem szkoły – nagrodziła ją Złotym Krzyżem Zasługi. Jej mąż, notorycznie na komuszym indeksie, przez kilka lat też uczył w szkole historii, ale go wyrzucili. Jak oni żyli na co dzień? Około piętnastego kończyły się pieniądze, ale byli przyjaciele, którzy ciut lepiej zarabiali i się pożyczało. A dzieci się uczyło o Polsce – Pan Andrzej zaczął czytać na głos „Trylogię” synkowi, gdy miał on 4 lata, więc wedle Ojca już wszystko powinien rozumieć. A Maria tak nauczyła dziecię polskiego z gramatyką i ortografią, że nigdy w przyszłości nie popełniło błędu w ojczystym języku.
Andrzej tylko częściowo spełnił swe literackie marzenia, wprawdzie jego debiut zyskał powszechne uznanie, jednak jego dalsza twórczość tak bardzo nie odstawała od peerelowskich „ideałów”, że trudno uznać ja za osiągnięcie warte szerszego omówienia. Gdy wreszcie dzięki wdzięcznym rodzicom uczniów Marii trafił do Państwowego Wydawnictwa Naukowego, zasłynął szybko jako wybitny redaktor wielotomowych „Dziejów literatury europejskiej”, znany i ceniony tylko przez specjalistów. Człowiek gigantycznej, nikomu w PRL niepotrzebnej wiedzy, zmarł ponad 20 lat temu, Maria dożyła 90 lat i opuściła ten świat kilka dni temu. Zawsze czytała „Gazetę Polską Codziennie”, nie tylko dlatego, że były tam moje felietony. Bo była to moja Mama, która właśnie odeszła.
Kim bylibyśmy, gdyby nie nasi Rodzice? Przeżyli naprawdę straszne czasy, wojnę i komunę, co pozwalało nam spojrzeć na swoje kłopoty jako w istocie nieznaczące, bo nawet za opozycyjność nie groziły nam łapanki, wywózki, rozstrzelania na ulicy, komory gazowe niemieckich obozów czy syberyjskie łagry. To na ich, Rodziców uznaniu zależało mi najbardziej. Ojcu dedykowałem mój film o sojuszu Piłsudski-Petlura, bo to on nauczył mnie miłości do wspaniałego dziedzictwa I Rzeczypospolitej. Mama była zawsze najsurowszym krytykiem mojej pisaniny, dzięki czemu powracałem do już „zakończonego” tekstu, prostując meandry myśli i szlifując styl pod najważniejszym względem – klarowności wywodu. Kiedy mnie czasem chwalą czytelnicy za znajomość historii, uświadamiam sobie, że mam najwyżej 20% wiedzy mojego Ojca, a choć mam nadal przyjaciół z różnych opcji, to tylko dlatego, że zawsze widzę wielkość serca Mamy, która nigdy nikogo nie skreślała.
Myślicie, że uprawiam prywatę, pisząc o śmierci mojej Mamy? Nie, to elegia o moich prawdziwych nauczycielach polskości – moich Rodzicach, ale i przedwojennych nauczycielkach – Pani Chrostowskiej, która w głębokim PRL podarowała uczniowi IV klasy książkę „Mały Piłsudczyk”, Pani Strzeleckiej z podstawówki, która nauczyła mnie kochać Mickiewicza i Słowackiego, Pani Sadowskiej z 7 Liceum im. Słowackiego, ucząca prawdziwej historii o Piłsudskim i wojnie polsko-sowieckiej, przed którą partyjny ale porządny dyrektor ostrzegał rodziców, że żadne skargi na nią nie będą rozpatrywane, bo przeżyła KL Auschwitz i niczego się nie boi.
Najpierw Rodzice, a potem prawdziwi Nauczyciele nauczyli mnie rzeczy podstawowej, którą mój Mistrz Józef Mackiewicz zawarł w prostej formule – „Jedynie prawda jest ciekawa!”. Jak twierdził Bernard z Chartres - „Jesteśmy karłami siedzącymi na ramionach gigantów!”. Niewygodna pozycja. Ale gdy się próbuje zabić niosące Prawdę, źródła jest jeszcze gorzej. Można udawać, że się nie jest Sodomą i Gomorą, ale Pan Bóg wie lepiej…
Mamo, nadal poprawiaj moje felietony. Oboje wierzyliśmy w ich Czytelników – i oni są.