Zamach antydemokratyczny. Ryszard Kalisz i postkomunistyczna hydra » CZYTAJ TERAZ »

Film jednej sceny. Grepsy śmieszą tylko chwilę

Komedia fantastyczna Juliusza Machulskiego „Ambassada” nie jest dobrą komedią. Może nawet w ogóle nie jest komedią, bo komedie są śmieszne, a ten film nie.

mat. pras.
mat. pras.
Komedia fantastyczna Juliusza Machulskiego „Ambassada” nie jest dobrą komedią. Może nawet w ogóle nie jest komedią, bo komedie są śmieszne, a ten film nie. Jednak warto go obejrzeć dla jednej sceny. Naprawdę.

Wokół „Ambassady” przed premierą unosiła się atmosferka skandaliku. Bo satanista Nergal zagrał tu w esesmańskim mundurze od Hugo Bossa. Jednak w filmie nic z tego zabiegu nie wynika.

„Ambassada” zaczyna się jak realistyczny, mało wciągający film o niczym. Brak w nim jakiegokolwiek napięcia, konfliktu. Albo reżyser komedii akcji bawi publiczność anegdotami, grepsami, grą z konwencjami, licząc na to, że ją zachwyci i rozbawi, albo wciąga widzów w fabułę, w której o coś chodzi, licząc na to, że przykuje ich do foteli. Pierwszy półuśmiech zaliczyłem po pół godzinie. To nie jest dobry wynik jak na komedię, choć fraza o tym, że trzeba abgrejtować 10 Przykazań, nie jest całkowitym sucharem.

W pewnym momencie scenariusz wprowadza nas w konwencję fantasy – winda w budynku, w którym zamieszkała para głównych bohaterów, przenosi swoich pasażerów w czasie. Z sierpnia 2012 r. do sierpnia roku 1939. Ale ze zderzenia tych dwóch całkowicie różnych światów niewiele też wynika. W dodatku reżyser przecenił siłę grepsów. Nergal w esesmańskim mundurze. Robert Więckiewicz, z innym wąsem niż Wałęsa, w roli Hitlera. Jednak grepsy, jak to grepsy, nie działają długo. I natychmiast widzimy, że powierzenie komediowych zadań aktorskich heavymetalowemu muzykowi było błędem. Na ekranie Nergal zupełnie pozbawiony jest charyzmy. Również przez to zabawna w zamierzeniu scena, gdy Ribbentrop, w którego się wcielił, gra nastrojowy utwór na gitarę klasyczną, staje się dłużyzną. Także Robert Więckiewicz nie ratuje tego filmu. Nie wystarczy biegać jak Jaś Fasola, by śmieszyć jak Jaś Fasola. Do tego dołóżmy jeszcze żenujące efekty komputerowe – niestety zawsze sprawdza się stara zasada, jak nie masz pieniędzy na zdjęcia trickowe, to filmuj konwencjonalnie.

Para głównych bohaterów to młodzi, dobrze wykształceni z dużych miast. Ona, Mela (Magdalena Grąziowska), zakręcona aktorka, on, Przemek (Bartosz Porczyk), egoistyczny, mamisynkowaty pisarz. Gdy w pewnym momencie muszą bohaterskiemu pradziadkowi z roku 1939 wyjaśnić, dlaczego nasi „wykształceni” bohaterowie mówienie o miłości do ojczyzny uważają za obciach, tłumaczenie jest wzruszające – okazuje się, że „źli ludzie popsuli nam patriotyzm”. Przyznam, że odebrało mi mowę.

W kinie było pięć osób. Nikt się nie śmiał. Mimo to zachęcam do pójścia na „Ambassadę”. Warto bowiem przecierpieć dziewięćdziesiąt kulawych minut, by przeżyć uczucie, które przynosi finałowa scena. Porywające, dojmujące, dotykające sedna polskiego w nas jestestwa. Nie mogę nic więcej napisać, by sprawy nie spalić. Ale długo miałem łzy w oczach.

 



Źródło: Gazeta Polska Codziennie

Robert Tekieli