Wszystko w ostatnim czasie jest dziwne, to i wybory mamy dziwne do tego stopnia, że w pierwszej próbie w ogóle ich nie mieliśmy. Nienaturalne okoliczności i atmosfera sprawiły, że wiele proporcji się zachwiało. Tak też było z notowaniami kandydatki PO Małgorzaty Kidawy-Błońskiej i kandydata PiS Andrzeja Dudy. Oboje uzyskiwali wyniki, jakich nikt się nie spodziewał, i słusznie.
Podział w polskiej polityce jest dość jasny i jeszcze trzy miesiące temu nikogo by nie zdziwiło 25–27 proc. poparcia dla przedstawiciela największej partii opozycyjnej i 40–43 proc. dla obecnie urzędującego Prezydenta RP. Dziś wielu opowiada niestworzone rzeczy o tym, że Andrzejowi Dudzie gwałtownie pikuje poparcie, a Rafał Trzaskowski ostro wystrzelił w górę. Jedno i drugie to wierutna bzdura, notowania zwyczajnie wróciły do normalnych poziomów, oddających realną siłę konkurujących ze sobą partii. I taki czeka nas pojedynek, normalny, o czym przecież było wiadomo od lat. Część prawicy się zżyma, że nie doszło do wyborów „kopertowych”, bo druga kadencja dla Andrzeja Dudy byłaby pewna, i to w pierwszej turze. Owszem, ale tak przeprowadzonych wyborów nie dałoby się utrzymać jako uczciwych i zgodnych z regułami gry ani przed krajowymi sądami, ani poza Polską. Poza tym za Andrzejem Dudą ciągnęłaby się frekwencja w granicach 30 proc. i mandat tak słaby, że niespotykany w całej historii III RP. Ktoś powie, że zbyt wiele w tych zdaniach przebija się naiwności, w polityce nie ma miejsca na sentymenty i bezlitośnie wykorzystuje się okazje. Owszem, ale w ustawionej grze zwycięstwo nie smakuje i nie ma żadnej wartości. Andrzej Duda i Polska potrzebują uczciwego zwycięstwa i takiego się spodziewam, jeszcze nie 28 czerwca, ale 12 lipca.