10 wtop „czystej wody”, czyli rok z nielegalną TVP » Czytaj więcej w GP!

Być jak żelki

Za tydzień przyjdzie zamknąć gębę i w ramach durnej ciszy przedwyborczej zaniechać sączenia prawicowych – tfu, co ja mówię! – faszystowskich, seksistowskich i rasistowskich jadów. A więc póki jeszcze można, postaram się ostatnim żmijowym ukąszeniem zaszczepić Czytelników przed pewnym wielce niebezpiecznym bakcylem.

Wykryliśmy go wspólnie z żoną całkiem przypadkowo, bo przecież nikt normalny nie ogląda reklam. A tam właśnie organizacja Widmo, przed którą już ostrzegałem („Widmo znowu atakuje”, „Gazeta Polska Codziennie” z 5 kwietnia br.), już dawno otworzyła kolejny front w wojnie przeciw normalności, usiłując grać na naszej podświadomości.

Pozornie niewinne początki

Nie będę opowiadał młodszym Czytelnikom o zamierzchłych czasach, w których takie dinozaury jak ja żyły sobie zupełnie wolne od reklamy w polskiej TV, bo i tak nie uwierzą, ale jako człowiek tworzący w sferze audiowizualnej z musu śledziłem burzliwy, by nie powiedzieć – rakowaty, rozrost tej sfery komunikacji społecznej.

Pomijam tu przyrodzony niejako kretynizm reklam (choć oczywiście trafiają się dobre, a nawet znakomite, zrobione inteligentnie i z dowcipem, ale to na rynku polskim wybitna rzadkość), wynikający z przekonania reklamodawców i realizujących ich zlecenia speców od marketingu, że wszyscy lub zdecydowana większość odbiorców to kompletni debile, którym można jako cudny produkt wcisnąć każde badziewie. Chodzi mi o zjawisko stosunkowo nowe, a mianowicie ukryty przekaz ideologiczny, często niemający jakiegokolwiek związku z reklamowanym produktem czy usługą, który w założeniu twórców takich reklam ma oddziaływać na świadomość odbiorcy podprogowo, nawet wbrew wyznawanym przezeń poglądom.

Napisałem „stosunkowo nowe”, bowiem w zalążku zjawisko to zaistniało od samego początku pojawienia się reklam telewizyjnych w Polsce. Starsi pamiętają pierwszy slogan, który trafił pod strzechy: „Z pewną taką nieśmiałością” zachwalała ładna pani… podpaski higieniczne, co wówczas – na początku lat 90. – wywołało pewne kontro-wersje, zgorszenie, a nawet, o zgrozo!, prześmieszki. Wtedy jeszcze bowiem sprawy intymne, także dotyczące higieny osobistej, pod wpływem patriarchalnych przesądów obyczajowości zdominowanej przez szowinistycznych męskich samców, uchodziły za temat nie do rozmów publicznych.

Ale inżynierowie dusz, wówczas jeszcze skromnie ukryci w cieniu, już rozpoczęli cierpliwą pracę korników świadomości – przecież właśnie o to im chodziło, by pokazać zacofanym samcom, że nie ma tematów tabu, że można przy śniadaniu serwować informacje o tym, jak się pozbyć upławów, wzdęć i puszczania gazów, no a już jak się oswoi odbiorcę z tym, że to normalne, zacząć pomalutku udowadniać, że równie normalne (a nawet wskazane!) jest wtykanie polskiej flagi w psie łajno, znieważanie polskiego herbu przez deformowanie Orła na wszelkie sposoby, no a potem to już hulaj dusza!, piekła nie ma – tęczowa Czarna Madonna, „cipomaryjki” i wszelkie inne świństwa rozpowszechniane dziś bezkarnie.
Promocja „narodu wybranego” postępu

Skoro ponad ćwierć wieku temu udało się skutecznie obśmiać bezsilne oburzenie ciemnogrodu z powodu wciskania mu do domu podpasek jako tematu rozmów z dziećmi, to obecnie można gwałcić (świadomie używam absolutnie słusznego wyrażenia prof. Aleksandra Nalaskowskiego) resztki poczucia przyzwoitości, nawet wtedy, gdy zachowała je większość narodu. Dlaczego? Bo im na to zezwalamy…

Aaa, już słowo „naród” w tym kontekście w oczy kole? Pisał to jakiś nawiedzony „narodowiec”, czyli w istocie ohydny naziol? Do tego doszło, że sam się przez chwilę za-wahałem przed użyciem tego słowa, choć jako staremu piłsudczykowi daleko mi do narodowców jak do księżyca, ale właśnie o obrzydzenie pojęcia Naród chodziło skry-tym „edukatorom” – broń Postępie przed pisaniem go wielką literą, bo to wszak faszyzm, a najlepiej w ogóle unikać tak „nieprzyzwoitych” pojęć.

Także bowiem w sferze społecznej natura nie znosi próżni i w miejsce dawnej, przestarzałej moralności mozolnie, lecz wytrwale zaszczepia nam się nową, mającą powszechnie obowiązywać obyczajowość. W tej poprawionej wersji pozytywne jest nie zachowywanie przez masy narodu przyzwoitości klerykalno-faszystowskiej (to celne i użyteczne dla dzisiejszych postępowców określenie wynaleźli w czasach stalinowskiego terroru w Polsce ich duchowi antenaci z UB), ale promowanie postępowania LGBT-owskiego „narodu wybranego” paradującego po ulicach naszych miast z gołymi zadkami i dokonującego najpaskudniejszych prowokacji, by nas przymusić do swej tęczowej „tolerancji”.

Co reklama reklamuje?

Jak się przemyca takie wzorce do TV? Nie wspominając już o popularnych serialach, w których liczba bohaterów z grupy LGBT rośnie niepomiernie, tresując także star-szych widzów w „tolerancji”, bo serialowi homoseksualiści są zawsze wzorem dobroci i szlachetności, to tęczowo-postępowe motywy przewijają się – niezauważalne na pierwszy rzut oka – w wielu reklamach. Czasem trudno się przez większą część ich trwania domyślić, co też właściwie jest reklamowane, bo ilustrująca przekaz historyjka nijak się nie odnosi do właściwego przedmiotu reklamy.

Na przykład jakaś gniewna panienka wrzeszczy na nas, że nie będzie używała dyskretnego określenia „te dni”, ale „bez krępacji” – jak się mawiało u nas na Pradze – oznajmi wszem wobec (jakby każdego zacofańca musiało to interesować), iż ma okres, co okazuje się błyskotliwą reklamą środka rozkurczającego znanej światowej firmy. Inna, rozrośnięta w ciele, pouczy nas, nietolerancyjnych, że ma nie „szerokie biodra, ale szerokie horyzonty” – co było reklamowane w tym klipie, dalibóg nie umiem dociec...

Coraz częściej też w reklamach skierowanych do młodej publiczności – np. popularnych wśród niej naładowanych cukrem i uzależniających napojów – pojawia się para młodzieńców falsetem wiodących kretyńskie dialogi z nadekspresją charakterystyczną dla pederastów, a nawet w zupełnie na pozór niewinnych sielskich obrazkach ukazujących błogość klienta po nabyciu reklamowanego produktu z tej czy innej dziedziny owo słodkie różnobarwne tło nieuchronnie zostaje zdominowane przez mniej lub bardziej otwarcie eksponowaną LGBT-owską tęczę. Jeśli sądzicie, że przesadzam i po prostu jestem zbzikowanym wyznawcą teorii spiskowej, to odpowiem dwojako.

Spiski istnieją – casus Ossendowskiego

Po pierwsze, każdy, kto jak ja zajmuje się historią na serio, wie doskonale o faktycznym przeprowadzeniu wielu udanych spisków, często zmieniających wręcz oblicze całego świata. Wielki polski pisarz, wyklęty przez komunistów Ferdynand Antoni Ossendowski, zyskał sobie dozgonną nienawiść bolszewików za ujawnienie już w 1918 r. tajnego układu, na mocy którego niemiecki sztab generalny wyposażył w poważne środki finansowe i dostarczył z emigracji do Rosji Lenina i kilkudziesięciu jego współpracowników w intencji siania destrukcyjnego rewolucyjnego zamętu w szeregach przegrywającej armii rosyjskiej. Operacja udała się znakomicie – wkrótce po bolszewickim przewrocie w listopadzie 1917 r. Lenin podpisał z Niemcami separatystyczny pokój w Brześciu, pozostawiając w ich rękach bogatą w zboża Ukrainę, co pozwoliło temuż sztabowi generalnemu przerzucić wielką część wojsk na kluczowy dla Niemiec front zachodni.

Ossendowski, podówczas dziennikarz piotrogrodzkiego tabloidu, sprzedał oficerowi amerykańskiego wywiadu Sissonowi cały pakiet niemieckich dokumentów przed-stawiających czarno na białym, że tow. Lenin za niemieckie pieniądze zorganizował „wielką socjalistyczną rewolucję październikową”, doprowadzając do klęski i upadku własny kraj. Opublikowane w USA i przechowywane tam do dziś tzw. Sisson Papers dzięki sowieckiej propagandzie przez całe dekady uchodziły za sprytne fałszerstwo dokonane przez naszego rodaka, dopóki po upadku Związku Sowieckiego analogiczne dokumenty nie wychynęły na jaw w krótkim okresie otwarcia tajnych sowieckich archiwów za prezydentury Borysa Jelcyna.

Zinfantylniali dorośli żują pigułki Murti-Binga

Po wtóre, jeśli ktoś mi nie wierzy, niech poświęci jeden dzień, i zacisnąwszy zęby, obejrzy reklamy obecne choćby w TVP, a przekona się, że nie przesadziłem ani na jotę!

A na deser – jeszcze inny przekaz serwowany nam już wprost, bez żadnego droczenia się: macie być jak dzieci! Te dobre, czyli głupio posłuszne, które nigdy nie kwestionują bajd serwowanych im przez „mądrych” dorosłych, których później, gdy same dorosną, już zawsze będą traktować jako niepodważalne autorytety – także moralne.

Oto obraz kilku porządnie ubranych pań i panów za konferencyjnym stołem – najwyraźniej posiedzenie zarządu jakiejś poważnej firmy. I nagle, zamiast omawiać strategię rozwoju swojej korporacji, ci dorośli zaczynają się zachowywać jak kilkuletnie dzieciaki, cienkimi sepleniącymi głosikami zachwalając… żelki! Oto cel promotorów nowego wspaniałego świata: za pomocą somy, Huxleyowskiego narkotyku, czy Witkacowych pigułek Murti-Binga dokonać całkowitej infantylizacji społeczeństwa, by bez oporu żuła codziennie szkodliwą gumowatą masę serwowaną mu przez tych ludzi z klasą, wykształconych i zamieszkujących oświecone metropolie.

Dokładnie ten sam przekaz serwowała niegdyś swoim niepokornym „dzieciom” matuszka partia PZPR. Gdy za czasów Peerelu odsługiwałem wojsko jako szeregowiec LWP, kapral pouczał nas po ojcowsku: „Wy jak dzieci – w głowach wam tylko k…y i wódka! Jak dzieci!”.

No to jak, lecicie po żelki? Czy może raczej do wyborczych urn, by kopniakiem swego głosu wywrócić ostatecznie okrągły stół naszych samozwańczych kaprali wychowawców?
 

 



Źródło: Gazeta Polska Codziennie

Jerzy Lubach