Kilkakrotnie już miałem okazję na łamach „Gazety Polskiej Codziennie” pisać na temat rocznic Powstania Warszawskiego. Zmiana podejścia do powstania dokonana przez klasę polityczną, liderów opinii, mieszkańców Warszawy i całej Polski była fascynującym przykładem powrotu do patriotycznej narracji historycznej, odzyskania pamięci o bohaterach i ofiarach.
Niezależnie od różnic w ocenie decyzji o wywołaniu powstania i postaw jego przywódców Polaków połączył szacunek dla uczestników warszawskiego zrywu, którego największym symbolem stała się Godzina W. To chwila, w której zamiera już nie tylko spowite bielą i czerwienią flag centrum Warszawy, lecz coraz więcej miejsc w całej Polsce.
Pop-powstanie?
Oczywiście to odzyskanie Powstania Warszawskiego dało efekt uboczny w postaci uczynienia z niego symbolu nie tylko historycznego, lecz także popkulturowego. Nieuniknione było więc to, że zaczęły się do niego odwoływać również osoby na co dzień niemające zbyt wiele wspólnego z patriotyzmem, kierujące się bardziej modą niż potrzebą chwili. Na tym jednak polegają właśnie państwotwórcze fenomeny kulturowe, trudno więc mieć o to pretensje.
Samo powstanie przecież, o czym coraz częściej przerzucający się nim w bieżących pyskówkach zapominają, było wydarzeniem, które połączyło ludzi bardziej według klucza czasu i miejsca niż przekonań, a już przede wszystkim – przekonań politycznych. Dlatego jest wspólnym dziedzictwem wszystkich Polaków, choć oczywiście czasem można czuć niesmak, gdy się widzi, jak pod patriotyczne wzruszenia podczepiają się też ludzie, których formacja polityczna przez lata rugowała pamięć o Sierpniu ’44, powstańców skazywała na więzienia i uniemożliwiała im kontynuację pracy dla Polski w warunkach powojennych.
Jeśli jednak nawet dochodzi do zgrzytów, ktoś podczas uroczystości postanowi opluć politycznego przeciwnika, a kogoś innego powita buczenie (któremu – z przyczyn wspomnianych wyżej – trudno czasem się dziwić), wieńce składane przez przedstawicieli różnych partii i środowisk na kamiennych płytach leżą obok siebie.
Zniknęła przemoc
W 1944 r. do walki ruszyli przedstawiciele doprowadzonej do ostateczności niemieckim terrorem ludności miasta, nie zaś wyraziciele konkretnych poglądów i elektoratów ówczesnych sił politycznych Państwa Podziemnego i II Rzeczypospolitej. W walce w różnej skali i w różny sposób brali udział ludzie zaangażowani w życie polityczne po stronie rozmaitych stronnictw, również tych, których zbrojne skrzydła (w tamtych czasach rzecz zupełnie normalna) walczyły ze sobą jeszcze kilka lat wcześniej na ulicach i partyjnych wiecach.
Wymykając się dzisiejszym narracjom partyjnym i podporządkowanej im zbyt często historii, między murami powstańczej Warszawy z bronią przemykali oraz przebijali się i socjaliści, i anarchiści nawet, i nacjonaliści, sympatycy środowiska Siły i Narodu, ONR, późniejsi Wyklęci. Powstanie Warszawskie nie było aktem walki z faszyzmem jako doktryną polityczną, lecz z praktyczną emanacją totalitaryzmu, okupacją Polski przez hitlerowców.
Niestety, ostatnie dni pokazują, że dla wielu rozpoczął się kolejny rozdział historii toczącej się równocześnie z opisanym wcześniej pozytywnym aspektem powrotu powstania do powszechnej świadomości – chodzi o próby jego instrumentalnego wykorzystania do eliminacji dzisiejszych przeciwników politycznych. I pewnej jego infantylizacji, jakby było ono tylko starciem politycznym, podobnym do dzisiejszych wojenek. Znana z dziwnych wypowiedzi pisarka Maria Nurowska wrzuca zdjęcie chłopaka siedzącego przy szpalerze policji i nazywa go „współczesnym powstańcem”. Nie, to nie było tak tanie.
Po 2010 r. Platforma Obywatelska z dużym zaniepokojeniem obserwowała gwałtowny wzrost znaczenia Marszu Niepodległości, który z niszowej imprezy środowisk narodowych stał się potężną demonstracją bardzo różnorodnych grup, chcących świętować na ulicach Warszawy 11 listopada. Marsz w pewnym stopniu oderwał się od swoich ojców, jego popularność nie przekładała się na polityczny sukces narodowców, jednak w mediach sympatyzujących z PO uparcie przedstawiany był jako impreza wręcz faszystowska. Co roku towarzyszyły mu incydenty, w których dużą rolę grali zapewne policyjni prowokatorzy (co potwierdziły nagrania z afery taśmowej) i radykałowie, nad którymi organizatorzy nie potrafili zapanować, chętnie podejmujący grę ze służbami porządkowymi.
Jak wiemy, skończyło się to w 2015 r. Nowa władza nie miała interesu w podtrzymywaniu negatywnego wizerunku imprezy jako straszaka dla wyborców, których przed „odradzającym się faszyzmem” ratować mieli wcześniej Bartłomiej Sienkiewicz z Radkiem Sikorskim. Choć z otoczenia listopadowego pochodu zniknęła praktycznie przemoc, w 2017 r. znów udało się wzbudzić wokół niego kontrowersje, tym razem dzięki grupom młodych radykałów odwołujących się do uwspółcześnionej wersji narodowego socjalizmu. Mimo że nie mieli nic wspólnego ani z organizatorami, ani ze zwykłymi uczestnikami imprezy, zaznaczyli swoją obecność na czele jednej z grup maszerujących – ku uciesze mediów i europejskich polityków typu Guya Verhofstadta, mówiącego później o 60 tysiącach polskich rasistów i faszystów, maszerujących 300 kilometrów od Auschwitz.
Faszysta – antykomunista
W tym roku stało się jednak coś wyjątkowego. Opozycja, która w wymiarze lokalnym, warszawskim, pozostaje przecież władzą, nie chciała czekać nawet do listopada. Gdy 1 sierpnia wyruszył przez miasto Marsz Powstania Warszawskiego, organizowany przez narodowców, został on – w stylu pamiętanym sprzed kilku lat – rozwiązany przez urzędnika ratusza. Kilka tysięcy osób miało nie dotrzeć na patriotyczny koncert na pl. Zamkowym, ponieważ jeden z uczestników włożył koszulkę z… przekreślonym sierpem i młotem, co urzędnik uznał za promocję totalitarnej symboliki. Na szczęście policja, mimo formalnego anulowania imprezy, pozwoliła na przejście maszerujących na pl. Zamkowy chodnikami. Nie doszło do żadnych incydentów, choć te wisiały już w powietrzu.
Dalsze tłumaczenia władz Warszawy wyraźnie pokazują, że liczyły one na inny rozwój sytuacji. Powodem przerwania demonstracji ogłoszono subiektywne odczucia przedstawicieli władz miejskich. Te postanowiły zdelegalizować na chwilę symbole, które – chcemy czy nie – w świetle polskiego prawa, bynajmniej nie od czasu powrotu prawicy do władzy, są legalne. Argumentację uzupełniły skojarzenia z marszem przedwojennych formacji faszystowskich, delegalizacja ONR przez sanację czy – co jest chyba najosobliwsze – wznoszenie okrzyków: „Raz sierpem, raz młotem czerwoną hołotę”. W kolejnych dniach sprawa nie ucichła, a walczący o władzę nad stolicą panowie Rafał Trzaskowski i Paweł Rabiej powtórzyli stanowisko ratusza, podkreślając, że Warszawa nie jest miejscem dla „faszystów”.
Jak widać, definicję tę rozciągnięto – zgodnie z duchem stalinizmu – na antykomunizm jako taki. Przy okazji panowie pokazali, jak będzie wyglądała Warszawa pod ich rządami – z prawem stosowanym według widzimisię urzędników, dzieleniem mieszkańców na słusznych i niesłusznych oraz ograniczeniami swobód obywatelskich. Równocześnie politycy Platformy i Nowoczesnej w żaden sposób nie walczą z faktycznie faszyzującą retoryką własnych sympatyków, dzielących w setkach internetowych wpisów warszawiaków na „prawdziwych” (czyli wyborców Trzaskowskiego) i popierającą Patryka Jakiego napływową hołotę. Spotkanie z bardziej sfrustrowanymi wyborcami opozycji w sieci to prawdziwa lekcja współczesnego faszyzmu, który świetnie radzi sobie bez ONR, antykomunistycznych haseł i przedwojennych szyków marszowych.