- Najbardziej baliśmy się ciszy; kiedy ciągle słyszysz strzały, wiesz, skąd dochodzą, a gdy zapada cisza, to po niej zawsze była mina albo bomba - opowiada 24-letnia Hanna, ewakuowana z Azowstalu, gdzie była ze swym kilkumiesięcznym dzieckiem. "Najtrudniej było rankami, gdy budzisz się i zdajesz sobie sprawę, że wracasz do rzeczywistości, że to nie sen" - wyznaje.
Wywiad z Hanną opublikowała agencja Ukrinform. Wraz z mężem i synkiem kobieta trafiła do podziemnych schronów zakładów metalurgicznych Azowstal pod koniec lutego. Sądzili wówczas, że spędzą tam kilka dni, przeczekując atak wojsk rosyjskich na Mariupol.
"Najtrudniej było rankami, gdy budzisz się i zdajesz sobie sprawę, że wracasz do rzeczywistości, że to nie sen" - opowiada Hanna o dwóch miesiącach spędzonych w ostrzeliwanych zakładach. Sił dodawał jej synek - i nie tylko jej. "Ludzie w bunkrze nazywali go aniołem i mówili, że jeśli się stąd wydostaniemy, to dzięki niemu. Tak bardzo podtrzymywał i rozśmieszał wszystkich swoim uśmiechem, dziecięcą bezpośredniością" - opisuje. Mały Swiatosław, gdy trafili do bunkra miał prawie cztery miesiące, gdy stamtąd wyszli 30 kwietnia - prawie sześć.
W schronie Hanny było 75 osób, w tym 17 dzieci. Kobieta jest zdziwiona, że ktoś może mieć wątpliwości, skąd tak dokładnie zna tę liczbę. Takie wątpliwości, jak mówi, szerzą w internecie rosyjskie boty. "Kiedy dwa miesiące mieszkasz z innymi, to wiesz wszystko: jakie ktoś ma zwyczaje, kim są jego krewni, jaka jest jego ulubiona piosenka. A o dzieciach wiem dokładnie, bo dzieliliśmy jedzenie - oddzielnie dla dzieci i dla dorosłych (...) Dzieci były uprzywilejowane" - tłumaczy.
Z opowieści Hanny wyłania się obraz życia, który zorganizowali uciekinierzy w podziemiach Azowstalu. Wodę przynoszono z zapasów, które były na miejscu - w zakładach wodę wydawano bezpłatnie pracownikom. Każde wyjście po wodę było ryzykowne. Jedzenie gotowano w metalowych kubkach. "Od razu ustaliliśmy dyżury, by wszystko było uczciwie, by nie było tak, że jedni ryzykują życiem i przynoszą wodę, gotują jedzenie, a inni siedzą i korzystają" - opowiada kobieta.
Większość czasu ludzie spędzali w ciemności, przy świeczkach czy latarkach. Siedzieli w wilgotnym pomieszczeniu. Toaleta była na pierwszej kondygnacji. Wyjście tam - a można wtedy było zobaczyć słońce i odetchnąć zwykłym powietrzem - również było ryzykowne.
Od początku marca rodzina Hanny usiłowała wydostać się z zakładów, ale - jak wspomina - korytarze humanitarne były ostrzeliwane. W połowie miesiąca ostrzały nasiliły się. Na początku kwietnia wojskowi broniący zakładów powiedzieli, że sytuacja jest zła. "Powiedzieli, że będą robić wszystko, by nas uratować. Zaczęli kręcić o nas film, o tym, że trzeba nas ratować, bo jesteśmy cywilami, że jest nas dużo i coś z nami trzeba robić" - mówi Hanna. W rezultacie znalazła się w pierwszej grupie ewakuowanych, wraz z innymi kobietami z dziećmi.
Opowiada o różnych próbach ewakuacji: "Kiedy wyszliśmy do holu (...) z drona zobaczyli nas wojskowi rosyjscy i rzucili minę wprost pod nasze drzwi. Czterech naszych wojskowych zostało rannych. Kilka razy próbowaliśmy wyjść na górę, nawet myśleliśmy, że to może była pomyłka, ale nie. Jak tylko ktoś wychodził z bunkra, reagował dron - wysyłali nam minę".
Hanna wspomina, że 30 marca ostrzały umilkły na cały dzień. "Część ludzi nastawionych prorosyjsko tego dnia samodzielnie wyszła przez otwór w parkanie. (...) Było wielu robotników, którzy dobrze znają Azowstal. Później wielu z tych ludzi ujawniło wszystkie pseudonimy, wszystkie pozycje naszych" - opowiada. Mówi, że nie może uwierzyć, "jak można być tak podłym" wobec ukraińskich żołnierzy, którzy oddawali cywilom jedzenie i pod ostrzałami przekradali się do miejsc, z których mogli wysłać ich krewnym SMS-y.
Hanna opuściła bunkier 30 kwietnia wieczorem. Mówi o szoku, jaki przeżyła, gdy okazało się, że cywilów odwozi nie Czerwony Krzyż, a wojskowi rosyjscy, i ewakuowani muszą jechać twarzą w twarz wraz z nimi. "Radość mieszała się ze strachem i niewiedzą, dokąd nas wiozą" - opowiada. W miejscowości Bezimenne cywile przechodzili rosyjską "filtrację": "w pierwszym namiocie kazali się nam rozebrać. Wybrali kobiety szczupłe, myśleli, że możemy być żołnierkami (...), zdejmowali wszystko, w tym bieliznę, szukali tatuaży i szram" - opowiada Hanna. Rosjanie wypytywali ją o to, skąd ma medalion z tryzubem, symbolem Ukrainy.
W drugim namiocie wojskowi rosyjscy przeglądali na komputerze całą zawartość odbieranych cywilom telefonów komórkowych: zdjęcia (łącznie z usuniętymi), kontakty i SMS-y. Skanowali paszporty. Przesłuchiwali ludzi, pytając o związki z wojskowymi. "Jeśli takie były, to zaczynała się presja psychologiczna. Mówili, że lepiej dla nas będzie, jak wszystko im opowiemy. Coś na kształt KGB" - wspomina Hanna.
Po filtracji zachowała swój medalion z tryzubem, a także zapałki z rysunkiem Kozaka i ukraińskiej flagi narodowej, które ukryła. "Potem dowiedziałam się, że przez takie pudełeczko zatrzymali syna moich znajomych, gdy przechodził filtrację" - dodaje.
Hanna ma nadzieję, że żołnierzy z Azowstalu uda się uratować, np. dzięki ich ekstradycji przez państwo trzecie, niewymagającej zgody Rosji. "Zawdzięczamy im życie: ja, moja rodzina i cała Ukraina" - mówi w wywiadzie.