Francuski pisarz Jean Raspail pięćdziesiąt lat temu, w roku 1973, wydał profetyczną, przejmującą książkę zatytułowaną „Obóz Świętych”. Opisywała ona – wydawało się wówczas, że surrealistycznie nieprawdopodobną – wizję inwazji imigrantów na Francję i Europę. Teraz, w pięćdziesiątą rocznicę wydania książki, ta wizja ma już swoje realne podstawy, stała się rzeczywistością, której muszą stawiać czoła takie kraje jak Włochy czy Polska.
W sposób oczywisty kwestia imigrantów stanowi jeden z kluczowych elementów polityki europejskiej. Dotyczy i Unii jako całego organizmu, i poszczególnych krajów.
Niektóre z nich jednak – te mające w istocie unijną władzę w ręku (Niemcy, Francja) – odgrywają w tej polityce rolę scenarzystów i reżyserów, inne, jak Polska czy Włochy – aktorów, którzy wcale o rolę się nie prosili. Zarówno w Italii, jak i nad Wisłą temat imigrantów stał się szczególnie gorący w ostatnich tygodniach. Włosi zmagają się z falami przybyszów dopływających na Lampedusę dziesiątkami barek, kutrów i pontonów. A Polakom zaserwowano film „Zielona granica”, który wywołał (co zrozumiałe) polityczną burzę – przedstawia on służby graniczne jako krwiożercze bestie, wykonawców rozkazów płynących od quasi-faszystowskiego rządu.
W Italii rząd musiał się zmagać zarówno z problemami zewnętrznymi, jak i tymi związanymi z polityką zagraniczną. I to pod pręgierzem ciągłej, ostrej krytyki. W trakcie Zgromadzenia Ogólnego ONZ nasza polska uwaga koncentrowała się wokół spraw ukraińskich czy słów wypowiadanych przez prezydenta Zełenskiego. Włosi zaś komentowali wypowiedzi premier Meloni w sprawie migrantów. Szefowej włoskiego rządu chodzi o to, by społeczność międzynarodowa zaczęła działać najaktywniej tam, skąd imigranci wyruszają – czyli w Afryce. Meloni mówiła o sieci handlarzy żywym towarem, która stoi za całym tym interesem, i że w tę sieć należy także uderzyć, by powstrzymać katastrofę.
A jednak część włoskich mediów (przede wszystkim lewicowa) zamiast skupić się na meritum sprawy, zaczęła atakować premier za to, że… poszła do pizzerii, zamiast iść na kolację organizowaną przez Joego Bidena. I tak sprawa najważniejsza została przykryta przez pizzę w Nowym Jorku. Ale tak się obecnie „gra w politykę”.
Tymczasem do niewielkiej wysepki dzień za dniem dopływają setki, a czasem tysiące imigrantów. Były dni, gdy odnotowywano tam liczby sięgające 7 tys. migrantów, gdy tymczasem tzw. hotspot jest przygotowany na 300 lub w ekstremalnej sytuacji 400 osób. Obrazki, które oglądano w całej Europie i na świecie, zaczęły budzić grozę: setki stłoczonych, młodych mężczyzn na niewielkich przestrzeniach; czarnoskórzy imigranci wspinający się na wysokie płoty i skaczący z drugiej strony na ziemię; wreszcie tacy, którzy zaczepiają kobiety czy wolontariuszki. Dziennik „La Stampa” ujawnił badania wykonane wśród Włochów, a dotyczące ich stosunku do tych wydarzeń – wynikało z nich, że sześciu na dziesięciu uznaje działania rządu za zbyt mało zdecydowane, a jednocześnie wskazuje, że nie chce przyjmować imigrantów. 75 procent badanych odpowiedziało, że lądowania na Lampedusie są dla nich powodem do niepokoju i zmartwień. W dodatku zarówno premier Meloni, jak i minister spraw wewnętrznych Matteo Piantedosi musieli wysłuchać wielu gorzkich słów ze strony władz samorządowych Lampedusy. Burmistrz Filippo Mannino zaapelował do rządu: „Jesteśmy już na granicy wytrzymałości, pomóżcie nam, potrzebny jest tu fachowy personel i środki utrzymania tych ludzi”. To brzmiało jeszcze spokojnie. Tymczasem kamery wychwyciły burmistrza pełnego emocji i krzyczącego, że ludzie na wyspie mają już dość, że to przekracza wszelkie granice i możliwości. Było to jeszcze przed przyjazdem na wyspę szefowej Komisji Europejskiej Ursuli von der Leyen, która w trakcie konferencji prasowej zorganizowanej przez włoską premier, owszem, uznała, że należy działać na terenie przede wszystkim Afryki, skąd przybywają imigranci, wypowiedziała okrągłe zdania o solidarności całej Europy, ale tak naprawdę jeśli chodzi o konkrety, to nadal zostawiła Włochy same z ich problemem.
Tymczasem Francja i Niemcy uszczelniły swoje granice. Wszystko to w sytuacji, w której w ciągu jednej nocy do wybrzeży i molo Lampedusy potrafiło przybijać 1600 osób, wśród których wiele było wycieńczonych, rannych, potrzebujących pomocy medycznej. Jednak większość z nich – podkreślę jeszcze raz – to mężczyźni, młodzi lub w średnim wieku. Francuski prawicowy dziennikarz Erik Tegner wybrał się na wyspę, by zrobić reportaż. Chodził od jednego imigranta do drugiego i zadawał im konkretne pytania: czy może uciekają przed wojną, zagrożeniem, czy też przybywają w innym celu? Odpowiedzi były identyczne: żeby lepiej zarabiać i żyć w lepszych warunkach w Europie. W pewnej chwili pojawił się jednak wraz ze służbami porządkowymi funkcjonariusz unijny, który zabronił dalszego nagrywania wywiadów. Najwyraźniej zorientowano się, że rozmowy ujawniały prawdziwe intencje przybywających „uchodźców”, którzy żadnymi „uchodźcami” tak naprawdę nie są. A do tego, w tym samym czasie na ekrany wszedł film znanego włoskiego reżysera Matteo Garrone „Ja, Kapitan”. Obraz opowiada historię dwóch czarnoskórych migrantów, którzy ku europejskiemu eldorado zmierzają z Senegalu, pokonując pustynie, centrum wysyłania imigrantów w Libii i w końcu przekraczając morze. Reżyser został uhonorowany Srebrnym Lwem na festiwalu w Wenecji, tym samym, na którym pokazywano film Agnieszki Holland, zdobywcę nagrody specjalnej. Garrone także zebrał całkiem dobre recenzje w prasie. Dzieło filmowców włoskich, elity intelektualnej sympatyzującej z lewicą, również nijak się ma do realiów i odczuć zwykłych Włochów przerażonych inwazją. Tak ją zresztą, bez eufemizmów, nazywają konserwatywne gazety w Italii, tytułując – znowu jak przed laty – całe działy słowami w stylu „stan wyjątkowy” czy właśnie „inwazja”…
We włoskich mediach kwestia Lampedusy od wielu dni zajmowała i zajmuje sporo miejsca, nie schodząc niejako z agendy. Co ciekawe, kryzys imigracyjny doprowadził do napięć na wielu płaszczyznach, w tym wewnętrznej w rządzie. Bo oto zwolennicy Matteo Salviniego zaczęli wytykać premier Giorgi Meloni, że to ona dopuściła do takiego stanu rzeczy. Zwolennicy i politycy Legi mówią, że za rządów Salviniego, jako wicepremiera i ministra spraw wewnętrznych, „lądowania zostały zatrzymane”. I tak było w istocie. To za czasów Saliviniego dziennik „Corriere della Sera” ujawnił prawdę dotyczącą imigrantów. Agent policji pod przebraniem pływał przez jakiś czas na jednym ze statków należących do NGO-sów niemieckich i zobaczył sam, że najzwyczajniej w świecie dochodzi do handlu „żywym towarem”, a kryminaliści zajmujący się płatnym przerzutem współpracują z aktywistami „niosących pomoc”. Pontony przybijały do statków, aktywiści przejmowali ludzi od handlarzy. To dlatego Salvini uznał cały ruch aktywistyczny na statkach za współwinny sytuacji, wydał zakazy wpływania do portów, a niektóre z jednostek kazał zatrzymywać w portach pod strażą. To za to był stawiany w stan oskarżenia przez sądami włoskimi… Jednocześnie w ostatnich latach gazety włoskie zaczęły ujawniać sposoby, które pozwalają robić na imigrantach potężne pieniądze (choćby przez europejski system dotacyjny), zaś polityczne decyzje Niemiec i polityka „otwartych drzwi” w sposób oczywisty przyczyniły się do tego, by imigranci z Afryki napływali do Europy jeszcze szerszą falą.
Książka Jeana Raspaila jest przerażająca przez swój profetyzm z kilku powodów. Po pierwsze, wskazuje na nieuchronność nadciągających zdarzeń – kataklizmu, jakim jest inwazja imigrantów z Indii płynących w stronę Francji. Francuzi mają o niej informacje, ciągle dowiadują się czegoś nowego, czytają w prasie czy słuchają w radiu o tym, co nadciąga, a mimo to nie są w stanie podjąć naprawdę konkretnych działań. Gdy w końcu to robią, okazuje się, że jest za późno. W dodatku armia jest zdemoralizowana i zepsuta przekazem lewicy mówiącym o konieczności „otworzenia serc”. Armia francuska, poza nielicznymi wyjątkami, zostaje w powieści ukazana jako słaba, płaczliwa, niepotrafiąca działać zdecydowanie. Rząd nie podejmuje także wystarczająco wcześnie odpowiednich środków zaradczych. Obywatele pozostają właściwie sami wobec najazdu, bez żadnej pomocy. Śledzą jedynie wiadomości. I pogrążeni są w jakimś naiwnym letargu i niemocy. Zupełnie tak, jakby wydawało im się, że do Francji przypłynie wielka, przyjaźnie nastawiona grupa ludzi szukających „lepszego życia”. Tylko że gdy w końcu statki z Indii dopływają do wybrzeży, zaczyna się horror. W tym sensie ów profetyzm Raspaila z „Obozu Świętych” można odnieść do współczesności. Te tabuny elit, aktorów, reżyserów, „yntelektualystów” nie zdają sobie po prostu sprawy, z czym mają do czynienia, idealizują to, nie rozumieją. Polecałbym wszystkim widzom tak zachwyconym „dziełem” Agnieszki Holland pojechać choćby do Neapolu. Wysiąść z pociągu przyjeżdżającego na Napoli Centrale i przejść kawałek w stronę dzielnicy Forcella, pośród straganów, uliczek, zaułków wypełnionych czarnoskórymi migrantami. Poleciłbym także pojechać do jakiegoś włoskiego miasta, miasteczka, dzielnicy, gdzie jest sporo imigrantów, i wypuścić córkę wieczorem z psem na spacer. Przecież to normalne, że dziecko może wyjść wieczorem z psem na spacer do parku miejskiego, prawda? To samo w Rzymie – polecam po prostu wybrać sobie hotel w pobliżu Stazione Termini i wieczorem na piechotę wracać w okolicach dworca czy powiedzmy przy Piazza Porta Maggiore. Ot tak, jako turysta. I dopiero potem wypowiadać się na temat imigracji. Bo jeśli ktoś szermuje tekstem: „Nie widziałeś filmu Holland, to nie krytykuj”, to należy na to odpowiadać: „Nie widziałeś prawdziwego problemu imigracji, to się nie wypowiadaj”. Może warto dla niektórych organizować wycieczki do „Obozu Świętych” na Lampedusie.