Spore zamieszanie w Sądzie Apelacyjnym w Warszawie wywołuje zachowanie trzech sędzi. I będzie większe, bo znalazły nowy – bardzo kontrowersyjny – sposób, aby wyrazić niechęć wobec reformy wymiaru sprawiedliwości. „Jakimi motywami się kierują? Nie potrafię powiedzieć, ale na pewno nie jest to wynik naiwności czy niewiedzy” – mówi „Gazecie Polskiej” sędzia Przemysław W. Radzik, wiceprezes sądu.
Jeszcze niedawno trzy sędzie: Marzanna Piekarska-Drążek, Ewa Gragajtys i Ewa Leszczyńska-Furtak, wydawały wyroki w wydziale karnym Sądu Apelacyjnego w Warszawie. Odmówiły jednak orzekania z sędziami z nominacją po 2018 roku. Zostały przeniesione do wydziału pracy, ale i tam pojawił się problem. Wnioskują bowiem o przekazanie powierzonych im spraw, bo nie czują się kompetentne do zajmowania się taką dziedziną prawa.
Jakie to ma skutki?
– Destrukcyjnie wpływa na funkcjonowanie wydziału, zwiększa zaległości. Oczywiście sytuacja źle wpływa również na innych sędziów, którzy załatwiają nawet po 200 spraw miesięcznie, a tu trzy sędzie, które przez kilka miesięcy łącznie załatwiły zaledwie 17. To musi wywoływać dyskomfort
– tłumaczy nam sędzia Przemysław W. Radzik, wiceprezes Sądu Apelacyjnego w Warszawie.
O niecodziennej sytuacji poinformowała w ubiegłym tygodniu „Gazeta Polska Codziennie”. Z danych SA wynika, że od sierpnia 2022 roku w wydziale pracy wszyscy sędziowie rozstrzygnęli w różny sposób niemal 2,5 tys. spraw. Natomiast wspomniana trójka łącznie zaledwie… 17 (siedemnaście!). To powoduje, że rośnie liczba spraw czynnych w referatach tych sędzi i jest – jak przekazał prezes Radzik – najwyższa w wydziale. W przypadku Piekarskiej-Drążek – 335, Gragajtys – 339, Leszczyńskiej-Furtak – 328.
Inny powód to właśnie kierowanie do Izby Pracy i Ubezpieczeń Społecznych Sądu Najwyższego wniosków o przekazanie do rozpoznania innemu, równorzędnemu sądowi. Wydały blisko setkę tego typu postanowień.
To jednak nie koniec problemów. Sporym zaskoczeniem było odkrycie, że niektóre postanowienia sędzi Piekarskiej-Drążek i Gragajtys są do siebie bliźniaczo podobne.
– Jeżeli byłby to jeden sędzia, który skopiował swoje uzasadnienia w podobnych sprawach, byłoby to mało eleganckie, ale dopuszczalne. Natomiast jeśli mamy dwóch niezależnych sędziów, a przecież każdy rozstrzyga indywidualnie, i dziwnym trafem postanowienia w różnych sprawach i uzasadnienia są takiej samej treści, to możemy już mówić, że taki sąd nie jest bezstronny, że ktoś na niego wpływał, że ktoś inny był autorem tych postanowień. Bo któryś z tych sędziów wykorzystał cudzą pracę intelektualną i nie jest to jego orzeczenie
– wyjaśnia prezes Radzik. – Panie sędzie doskonale to wiedzą, bo wie to każdy sędzia w Polsce. Niewątpliwie mają świadomość naganności i bezprawności swojego zachowania. I nikomu to nie służy – ani sądowi, ani wymiarowi sprawiedliwości, ani tym bardziej obywatelom – dodaje. Prezes Radzik stanowczo ocenia sytuację: „Żenująca”.
Niewiele osób pamięta o pewnym epizodzie w karierze dwóch sędzi; swego czasu Piekarska-Drążek w Ostrołęce, a Leszczyńska-Furtak w Warszawie były zastępcami rzecznika dyscyplinarnego. Czyli pilnowały, aby sędziowie zachowywali się zgodnie z etyką.
– Leszczyńska-Furtak była przy tym bardzo pryncypialna, stanowcza, działała wręcz z pasją – wspomina jeden z rozmówców „GP”. – Zapewne zdecydowanie zareagowałaby, gdyby jakiś sędzia zrobił to, co ona obecnie.
Swego czasu sędzia Łukasz Piebiak konfrontował się z Leszczyńską-Furtak. Dzisiaj w mocnych słowach opisuje wydarzenia. Dawne i obecne.
– Rzeczywiście była srogim rzecznikiem dyscyplinarnym, to akurat nie jest niczym zdrożnym, ale problem w tym, że ona nie chciała słuchać żadnych argumentów, za wszelką cenę dążyła do postawienia zarzutów i dyscyplinarnego skazania sędziego, zwłaszcza gdy żądało tego ówczesne kierownictwo Sądu Okręgowego w Warszawie, a ja akurat w tym czasie miałem z tym kierownictwem pod górkę. Pani Leszczyńska-Furtak była takim „zbrojnym ramieniem” kierownictwa sądu sprzed 2015 roku – mówi „Gazecie Polskiej” były wiceminister sprawiedliwości.
O co chodziło? Piebiak: – O kilka rzeczy: zarzucano mi, że wyznaczałem mniej spraw na sesje, niż oczekiwaliby moi ówcześni prezesi; że uczestniczyłem w zagranicznych szkoleniach sędziowskich bez ich zgody; wreszcie że nie byłem w stanie sporządzić wszystkich uzasadnień w terminie. Kompletnie nie obchodziło jej, że wprawdzie wyznaczałem mniej spraw na sesje niż inni sędziowie w wydziale, ale kończyłem ich najwięcej (a w końcu stronom zależy na rozstrzygnięciu sprawy, a nie na chodzeniu latami do sądu), że nie muszę prosić prezesów o zgodę na to, bym mógł wypełnić ustawowy obowiązek szkolenia się przez sędziów, wreszcie że skoro się kończy najwięcej spraw, by jak najszybciej ludzie doczekali się sprawiedliwości, to brakuje czasem możliwości, by wszystkie wyroki uzasadnić w terminie.
– Tu rozmowa była jak ze ścianą, nic jej nie obchodziło poza wypełnieniem oczekiwań ówczesnych prezesów. Jej niechęć do wysłuchania i zrozumienia sytuacji, w której znalazł się sędzia, przyczyn jego postępowania, motywacji, były wręcz legendarne. Dotyczyło to nie tylko mnie – dodaje.
Sędzia Piebiak obserwuje, co dzieje się w warszawskim Sądzie Apelacyjnym.
– Oczywiście rozmawiam z sędziami i wiem, że sytuacja wpływa na nich bardzo demoralizująco. Z jednej strony ci z wydziału karnego cieszą się, mówiąc: „Dobrze, że gwiazdy odeszły”. Odmawiały orzekania, urządzały demonstracje na sali rozpraw, wstyd było z nimi usiąść przed ludźmi, bo nie było wiadomo, co zrobią. Z drugiej strony tej trójki już tam nie ma, ale ich sprawy pozostały i teraz inni muszą za nie pracować. Do tego pospołu ci z wydziału karnego i ci z wydziału pracy i ubezpieczeń społecznych denerwują się, bo one nie orzekają, uczyć się nie chcą, pracować nie chcą, a sztucznie zawyżają liczbę sędziów pionu pracowniczego. I słyszę komentarze: „My też byśmy chcieli dostawać takie pieniądze za nicnierobienie, a zamiast tego musimy harować za siebie i za nie”
– opowiada Ł. Piebiak.
– Te wszystkie opowieści o praworządności, o zabezpieczeniach trybunałów europejskich itp. itd., to w rzeczywistości usprawiedliwianie własnego wygodnictwa i kreacji na męczenników pod kątem wyczekiwanych przez nie zmian po wyborach, taki teatrzyk dla mediów i naiwnej publiczności – ocenia były wiceminister sprawiedliwości.
W Sądzie Najwyższym wnioski były różnie oceniane. Niektóre z rozstrzygniętych zostały opublikowane na stronie SA – dzięki temu wiemy, że „starzy” sędziowie z reguły przychylali się i przekazywali sprawy SA w Łodzi. Zazwyczaj bez żadnego uzasadnienia. Inni odmawiali, lecz z obszerną argumentacją.
„Gazeta Polska” ustaliła, że na początku marca Piekarska-Drążek wystosowała swoisty apel do sędziego Piotra Prusinowskiego, czyli prezesa Izby Pracy i Ubezpieczeń SN. Chodziło o orzeczenie wydane przez sędzię Renatę Żywicką, która oddaliła jej wniosek. Dotarliśmy do tego dokumentu, treść zaskakuje. Dominowało kwestionowanie mandatu części sędziów SN („powołanych w dyskwalifikującej procedurze”), ale nie zabrakło krytyki kierownictwa SA, zwrotów „neo-KRS” czy wręcz złośliwości pod adresem części środowiska.
– Taka sytuacja jest bez precedensu i niedopuszczalna – tłumaczy doświadczony sędzia.
Niewątpliwie sprawa będzie miała ciąg dalszy. – W moim przekonaniu, jako wiceprezesa sądu, to, co robią panie sędzie, stanowi delikt dyscyplinarny polegający na celowym zaniechaniu czynności służbowych. I kierownictwo Sądu Apelacyjnego z całą pewnością skieruje zawiadomienie do odpowiedniego rzecznika dyscyplinarnego – podkreślił wiceprezes Sądu Apelacyjnego w Warszawie.
Oczywiście polskie prawo chroni niezależność i niezawisłość sędziów, dlatego nie ma możliwości nakazania im wykonywania obowiązków czy obniżenia wynagrodzenia za ich brak. Nawet jeśli sędzia w gmachu sądu pojawia się sporadycznie.
Do tego dochodzi wątek treści postanowień. – Ta kwestia też będzie poruszona w zawiadomieniu do rzecznika dyscyplinarnego, bo jest niedopuszczalne, żeby sąd w różnych składach wydawał tożsame treściowo postanowienia. To po prostu niemożliwe – dodał.
Skoro sędzie wiedziały, co podpisały, to musiały się również spodziewać, że podobieństwa zostaną odkryte. Dlaczego więc zdecydowały się na taki krok?
– To poczucie kompletnej bezkarności. Jeżeli sędzia Piekarska-Drążek uczestniczy w demonstracji w obronie sędziego Igora Tulei, a później w sprawie, w której demonstrowała, wydaje orzeczenie i nie widzi w tym nic złego, to znaczy, że panie sędzie kompletnie się zatraciły. Jakimi motywami się kierują? Nie potrafię powiedzieć, ale na pewno nie jest to wynik naiwności czy niewiedzy
– podkreśla sędzia Przemysław W. Radzik.