„Kraj napadany od wieków przez zbrojnych bandytów, bezkarnie niszczycielsko eksploatowany, naród nieszczęśliwy w >>ciągłej okupacji<< zbrodniczo nękany, udręczony potwornie, lżony, w dodatku zniesławiony i spotwarzony przed amfiteatrem świata i wreszcie jeszcze wyszydzony – istny Chrystus śród narodów… wystarczyło, żeby uwolnili go kiedykolwiek choćby na chwilę owi piastunowie krwawi… owe wieczne Dżyngischany… aby przepiękny wyzwolony od podłych harpii odżył momentalnie” – pisała Zofia Stryjeńska o Polsce po II wojnie światowej, na wygnaniu. Ta „półwariatka” z Zakopanego malująca polski, wiejski lud, należała obok Ordonki, Wieniawy czy Lechonia do symboli II Rzeczpospolitej. Bez tego rysu szaleństwa niepodległa Polska straciłaby najbarwniejszą część swojej tożsamości – pisze dla portalu Niezależna.pl Piotr Lisiewicz.
Grafika przedstawiająca Zofię Stryjeńską i jej twórczość znalazła się dziś w zmienionym logo na stronie głównej Google, czyli tzw. Google Doodle. Klikali w nią nie tylko polscy użytkownicy Internetu, ale także otwierający wyszukiwarkę Google.com, Google.de, Google.fr czy Google.it.
W szkole, w której rektorem był jej mąż, Stryjeńska w biały dzień powybijała szyby, a na godzinę przed uroczystym oprowadzaniem po niej prezydenta, pocięła mężowi na kawałki przygotowany na tę okazję frak. Nie lubiła zmanierowanych wywiadów o sztuce. Jednemu z dziennikarzy oświadczyła: „Nie mówmy już o malarstwie. Ja tak nie lubię! To takie nudne. Każdy ze mną o tym chce mówić. A ja uwielbiam boks”. Gdy Stryjeńską w wyniku intrygi zamknięto do szpitala psychiatrycznego, skończyło się to dymisjami zakopiańskiego lekarza zdrojowego oraz komisarza rządu na Zakopane.
Magdalena Samozwaniec wspominała, jak poznały się ze Stryjeńską. Pewnego dnia usłyszała, że z saloniku jej rodzinnej willi „Kossakówki” dochodzą głośne dźwięki fortepianu. Zdziwiona zeszła na dół. Zobaczyła przy fortepianie „jakieś zabawne stworzenie z murzyńską kręconą czupryną i wspaniałymi, ognistymi, ciemnymi oczami”. – Co pani tu robi? – spytała. - Jestem Zofia Lubańska – przedstawiło się stworzenie. – Ten domek mi się spodobał, więc weszłam na werandę i gram na fortepianie. Proszę mi nie przeszkadzać.
Królewska Bawarska Akademia Sztuk Pięknych przyjmowała na studia wyłącznie chłopców. Dla młodziutkiej Zofii Lubańskiej (to było jej nazwisko panieńskie), pragnącej studiować na owej uczelni, nie okazało się to przeszkodą nie do pokonania. 20-latka ścięła włosy na krótko, zabrała paszport bratu i w 1911 r. rozpoczęła studia jako Tadeusz Grzymała. Nazwisko pochodziło od herbu rodziny. Zdemaskowano ją dopiero po roku i w popłochu uciekać musiała z Monachium. Dzięki temu, słusznemu skądinąd, przeciwstawieniu się dyskryminacji kobiet na uczelniach wyższych, na Stryjeńską lubią powoływać się współczesne feministki.
Zapewne niewiele z nich czytało jej emigracyjne pamiętniki „Chleb prawie że powszedni. Kronika jednego życia”. Pisane po II wojnie światowej emigracyjne zapiski to wielkie oskarżenie wobec wolnego świata za zdradę Polski. I manifestacja przywiązania do jej historii oraz polskości. Przytoczmy obszernie jeden z bardziej dramatycznych fragmentów: „Jest na naszym globie płynącym w przestworzu jedno miejsce promieniste – to kraj słowiański, wspaniały kraj słowiański – Polska. Kraj napadany od wieków przez zbrojnych bandytów, bezkarnie niszczycielsko eksploatowany, naród nieszczęśliwy w >>ciągłej okupacji<< zbrodniczo nękany, udręczony potwornie, lżony, w dodatku zniesławiony i spotwarzony przed amfiteatrem świata i wreszcie jeszcze wyszydzony – istny Chrystus śród narodów.
Kraj bezkresny, bujny, mlekiem i miodem opływający, o przebogatych wartościach geologicznych, najżyźniejszej glebie, okrzyczany jako żebrak – fałszywie oświetlany jako pełen braków, nędzy i chaosu. A wystarczyło, żeby uwolnili go kiedykolwiek choćby na chwilę owi piastunowie krwawi, grabiący zboże, węgiel, bydło, owoce i ludzi łowiący w jasyr – owe wieczne Dżyngischany, sobie jedynie uzurpujące prawa do korzystania z czterech elementów – aby przepiękny wyzwolony od podłych harpii odżył momentalnie, zakwitnął dobrobytem nie tylko nie potrzebując pomocy w litościwych darach UNRRA i amerykańskich konserwach, ale sam stając się na nowo jak był dawniej, w epoce swych królów Piastów, spichrzem Europy, Kybelą, gdzie pije się nie kondensowane, ale prawdziwe, świeże mleko, je biały chlebuś z masłem, jaja nie w proszku, kotlety nie puszek, owoce nie w pigułkach i dawkach”.
I jeszcze jeden kawałek: „No i co będzie dalej z nami, z Polską?... Nie istniejemy – kraj potężny o prasłowiańskich tradycjach, ogromny, sięgający od Bałtyku po Morze Czarne, Europa Centralna, Lechistan, przez który biegły najważniejsze trakty łączące Wschód z Zachodem – kraj przodujący wieki całe kulturą wśród narodów słowiańskich, przedmurze chrześcijaństwa, kraj, który wydał Kopernika, kraj, który obecnie najpotworniejsze, najkrwawsze męki i ofiary poniósł w ubiegłej wojnie i bez przerwy walczył o swą i innych narodów niezależność – nagle nie istnieje!”.
Zofia Stryjeńska urodziła się 13 maja 1891 r. w Krakowie. Pochodziła z rodziny rzemieślniczej, patriotycznej i przywiązanej do polskiej tradycji. „Herb Tatusia, dosyć dawny z czasów króla Kazimierza Wielkiego z Krasoboru, złoty rycerz w bramie na błękitnym polu, a herb Skrzyńskich, czyli Mamusi – Zaremba-Skrzyńscy z Bachurza” – pisała w swoim pamiętniku. Interesy w ich warsztacie rzemieślniczym szły nieźle i z czasem ojcu „snuć się zaczęły jakieś idee przemysłowe na większą skalę i o podłożu patriotyczno-społecznym”. Ufundował m. in. szkołę tkaczek ze stypendiami i na swój koszt sprowadzał dla nich nauczycieli z Wiednia czy Pragi.
„Całe życie malowałam ten lud wiejski, tę wizję pierwszej młodości, w której wzrastałam” – napisze Stryjeńska. „Do jej wyobraźni szczególnie przemówiło piękno barwnego ludu krakowskiego podziwianego na procesjach, uroczystościach weselnych, a także na jarmarkach i targowiskach” – pisała prof. Maria Grońska, autorka wstępu do jej pamiętników.
W opisach samej Stryjeńskiej lud bywał malowniczy na różne sposoby: „Tu się nieraz działy przedstawienia pijackie, że do zdechu można się było uśmiać, zwłaszcza jak się panie przekupki pokłóciły. Kiecki fruwały w górę, a grzeszne krągłości, podobne dyniom, błyskały nago przed amfiteatrem widzów. – A całujże mnie pani!! – I tymi nagimi tyłkami do siebie się wypinały i doskakiwały w akompaniamencie bogatej fonetyki obiecanek wzajemnych”.
Uczyła się w szkole malarskiej dla kobiet Marii Niedzielskiej. Po zdemaskowaniu jej w Monachium, wróciła do Krakowa. Odkrywcą Stryjeńskiej był krytyk sztuki Jerzy Warchałowski, który na łamach krakowskiego „Czasu” w 1913 r. omówił obszernie jej twórczość. Zaczęła pojawiać się w kręgu cyganerii krakowskiej. Poznała rodziny Żeleńskich, Jachimeckich czy Kossaków.
„Nadzieje zmartwychwstania Polski... jako niepodległego państwa drżały w powietrzu i o niczym innym się nie mówiło i nie myślało” – pisała w swoim pamiętniku o roku 1914. Do Legionów zgłosił się jej brat Stefek. A ona malowała ilustracje do zbiorku pieśni legionowych, które wydano na pocztówkach, a zysk ze sprzedaży przeznaczony był na ich wsparcie.
Ilustrowała debiutancki tomik „Karmazynowy poemat” 21-letniego Jana Lechonia, który ukazał się w 1920 r. i miał stać się symbolem młodej, niepodległej Polski. Poeta był później ojcem chrzestnym jej syna Jacka. Jak pisał prof. Maria Grońska: „współtworzyła nurt sztuki narodowej – m. in. obok Szymanowskiego w muzyce, Skamandrytów w poezji – nadając jej tak wyraziste oblicze, specyficzny klimat i wyrażając temperament właściwy narodowi”. Namalowała cykl obrazów „Bogowie słowiańscy” i „Tańce polskie”.
Jeszcze w czasie wojny poznała Karola Stryjeńskiego – architekta i miłośnika Zakopanego. Zakochała się na zabój. „Wspólne spacery, pierwszy pocałunek, jakieś białe róże od Karola, po czym noce westchnień przy księżycu, wreszcie data ślubu w sekrecie przed światem” – pisała w pamiętniku. Mieli trójkę dzieci: córkę Magdę i bliźniaków Jacka i Jana. W 1922 przystąpiła do stowarzyszenia artystów „Rytm”. Wystawiała swoje obrazy w Paryżu, Londynie, Florencji, Wenecji, Pradze, Sztokholmie, Wiedniu, Amsterdamie.
Jan Żyznowski recenzował jej wystawę w 1924 r. w piśmie „Świat” (nr 10): „Jednostką twórczą, najpotężniej dziś reprezentującą sztukę polską, jest bezsprzecznie Zofia Stryjeńska (...). Każdego z naszych artystów możemy sobie wyobrazić w gromadzie artystów francuskich, włoskich, niemieckich lub rosyjskich, Stryjeńskiej – nie sposób. Wszelka dokładna analiza wartości malarstwa Stryjeńskiej jest zbyteczna – twórczość jej posiada tę jasność i urok, tę przekonywującą dziwność, czar i moc wyrazu, na jakie stać jednostki tylko prawdziwie genialne”.
Zaczęła bywać salonach, co nierzadko kończyło się katastrofą. W czasie pewnej uroczystej kolacji, kiedy pani domu chwaliła się, że jedzą na talerzach z miśnieńskiej porcelany, Zofia przewróciła talerz z zupą do góry dnem i stwierdziła: „Rzeczywiście”.
„Nie lubiła skrępowania, hipokryzji, mizdrzenia się i zdawkowych form, które narzucały salonowe konwenanse... Jej >>umorusany wdzięk<< i wspaniałe poczucie humoru były jednak większe niż towarzyskie niedopatrzenia... Najlepiej jednak czuła się wśród ludzi jej pokroju, obdarzonych iskrą bożą, wśród których humor i dowcip tryskały jak szampan, a inteligencja działała ożywczo jak wino” – pisała Grońska.
Najgłośniejszym sukcesem artystycznym Stryjeńskiej była Międzynarodowa Wystawa Sztuki Dekoracyjnej w Paryżu w 1925 roku. Otrzymała tam aż cztery Grand Prix za malarstwo ścienne, plakat, tkaninę i ilustrację książkową, a także… order Legii Honorowej.
Stryjeński wprowadził ją w artystyczny świat Zakopanego, w którym mieszkali w latach 1921-1927. „Sezon zakopiański, ruch sportowy, kwiczoły u Karpia, bale w Warszawiance, sanna po śnieżnych puchach. Boże kochany! Jakież cuda w tej naszej Polsce. Ilustruję dwie powiastki Tetmajera ze >>Skalnego Podhala<< – pisała. Poznała Żeromskiego, Reymonta, Witkacego.
Jej związek z mężem nie był łatwy. Karol lubił życie rozrywkowe, wiele czasu spędzał z Witkacym czy Rafałem Malczewskim. „Podobno w porywie zazdrości rzuciła kiedyś w męża płonącą lampą naftową, jedną z rywalek obiła publicznie miotłą” – pisze o Stryjeńskiej Sławomir Koper w książce „Życie prywatne elit artystycznych Drugiej Rzeczpospolitej”.
„Przegląd Wieczorny” z 2 września 1927 r. informował: „Niebywała przygoda wybitnej artystki-malarki. Pani Zofia Stryjeńska przemocą wywieziona do sanatorium dla umysłowo chorych”. „Kurier Czerwony” z 3 września pisał: „Z tajemniczych mroków porwania Zofii Stryjeńskiej. Miał go dopuścić się mąż”. Awantura pomiędzy małżonkami podzieliła Zakopane, zawiązał się komitet w jej obronie. Był to koniec małżeństwa Stryjeńskich.
Zofia przeniosła się do Warszawy. „Księżniczką malarstwa polskiego” nazwał ją Mieczysław Grydzewski redaktor „Wiadomości Literackich”. To z tym pismem blisko związała się w stolicy. Jej opisy życia warszawskiej bohemy bywają genialne: „Jaki jednak organizm ludzki jest szatańsko wytrzymały, to nie do pojęcia. Dzień w dzień zatruwa się go nikotyną, czarną kawą, którą pije się tak często, nie mówiąc już o alkoholach, a oni nic. Maszyneria cudowna! Goetel niedawno wspominał, jak to osiem dni z rzędu pił z przyjaciółmi, gdy dostał nagrodę literacką… Bóg się pijakami opiekuje... Gdy się wszyscy popili... Franio Fiszer zmontował ze szczotki na kiju wędkę i napuściwszy wody w łazience, że na brzeg wanny się przelewała, wygramolił się na rusztowanie i rybki łowił. Jako przynętę przytwierdzał pozostałe na półmiskach półgęski i zimne mięsiwo”.
W 1928 roku Stryjeńska wspólnie z Władysławem Ostrowskim wykonała dekorację kamieniczek na Starym Mieście w Warszawie. Wcześniej stworzyła też cykl „Młoda wieś polska”. Rysunki z tego cyklu „Chłopczyk z fujarką” czy „Dziecko przy oknie” nawiązywały do portretów dziecięcych Stanisława Wyspiańskiego.
W latach 30. popularność Stryjeńskiej spadła, z czym zbiegł się Wielki Kryzys. Dopiero w 1938 r. los się odwrócił. Otrzymała zamówienia z MSZ, m.in. na kilim dla cesarza Japonii. Brała też udział w dekorowaniu wnętrz statków „Batorego” i „Piłsudskiego”. Jej obrazy o tematyce słowiańskiej i historycznej znów stały się popularne. W 1938 r. zrealizowała scenografię i zaprojektowała kostiumy do baletu Szymanowskiego „Harnasie”. Wszystko przerwał wrzesień 1939….
„Dano nam 20 sekund niepodległości, 20 sekund wolnego istnienia! A ile naród nasz, co cierpiał rozbiory i ciężkie niewole, ileż przez te 20 lat okazał na nowo żywotności i energii w rozwoju gospodarczym, w upowszechnieniu oświaty, nawet w życiu sportowym, i znowu trach - katastrofa i łańcuch na szyi”
- pisała.
Wraz z II Rzeczpospolitą kończyła się też epoka Stryjeńskiej. Lata wojny spędziła w Krakowie. Tymczasem w Warszawie zburzono jej kamienicę. Widok stolicy z roku 1945 zapisała w jednym bardziej dramatycznych wpisów w pamiętniku: „ze świtem rozświetlał się widok na cmentarne, trupie miasto księżycowe. Coś okropnego. Warszawo, wesoła Warszawo...”.
Wobec polskiego losu oburzało ją zbyt łagodne potraktowanie po wojnie Niemców: „narodowi niemieckiemu, po takich jego czynach, daje się możliwość odrodzenia! Daje się możliwość zrealizowania w przyszłości makabrycznego programu, jakim się demaskuje już od czasu komturów krzyżackich!”.
Opisała też wkroczenie Sowietów: „W lutym Niemcy wycofali się na Słowację, a na Podhale weszły wojska bolszewickie. Stało się to jakoś niepostrzeżenie – cicho – znienacka”. Widziała ich wejście do Poronina: „Zbiegliśmy się zaraz do gościńca patrzeć. Rzeczywiście na niezliczonych brykach, wozach i konno nadciągała armia nowoczesnego Hannibala, wąsiskami, strojami i bronią przypominająca czasy Bolesława Chrobrego. Trochę inaczej wyobrażałam sobie tę >>awangardę świata<<, ale i tak wrażenie było silne. Roztaplanym od topniejącego śniegu gościńcem człapała Azja. Azja na Podhalu!”.
Nie chciała żyć w komunizmie, dławiącym wolność, nie tylko artystyczną. Szwajcarska rodzina byłego męża załatwiła dla Stryjeńskiej i jej dzieci paszporty tego kraju, co umożliwiało jej wyjazd. Jednym z ostatnich pociągów…
W tym czasie jej twórczością zainteresowały się, nie pytając jej o zgodę, komunistyczne władze. „W PRL ludowe motywy jej twórczości były naśladowane i masowo kopiowane. Stryjeńska stała się przypadkową patronką popieranej przez komunistów pseudoartystycznej Cepelii” – pisał Koper.
Jak pisał syn Jan, matka doskonale o tym wiedziała, a odmowa udziału w życiu artystycznym PRL była jej świadomym wyborem: „Trwające prawie pół wieku >>wyklęcie<< pozwalało korzystać z dorobku Zofii Stryjeńskiej i wydawać bezprawnie rozmaite reprodukcje jej prac (okładki, kalendarze, pocztówki, talerze itd.), czasami nawet podrabiane. Moja Matka ubolewała przede wszystkim nad nędzną jakością tych wydawnictw. Takie nadużycia były możliwe, ponieważ nie chciała nigdy zapisać się do Związku Plastyków. Bez tego w ówczesnej Polsce nie mogłaby kupić ani farb, ani płócien, ani mieć wystaw”.
W tym czasie zapomniana księżniczka polskiego malarstwa żyła w rozjazdach między Genewą, Paryżem a Brukselą, gdzie odwiedzała rodzinę. „Duże walizki towarzyszyły jej zawsze w podróżach. Nie miała właściwie nigdzie domu, choć już przecież przez wiele lat mieszkała na stałe w Genewie. Jej dom – stracony – to była Polska” – pisał prof. Jan Stryjeński. Zmarła w 1976 r. w Genewie. Pochowana została na cmentarzu Chenebourg w tym mieście.
W 1992 r. prof. Jan Stryjeński przyjechał do Zakopanego i odwiedził grób swego ojca Karola. Po zabytkowym zakopiańskim cmentarzu kręciła się akurat wycieczka. „A ten Karol Stryjeński to kto?” – spytały dzieci. Nauczycielka odpowiedziała trochę lekceważącym tonem: „A to taki architekt, co miał żonę zwariowaną malarkę. A w ogóle to taka zaszwajcarzona rodzina”. „Widać, że miała dobre informacje” – zapisał profesor, odnotowując, że ślady „anatemy rzuconej przez władze PRL” nie całkiem zniknęły.