Mimo że polska rzeczywistość bardzo różni się od problemów, z którymi zmaga się Izrael, jedna sprawa dotyczy i nas, i Żydów. Nasze państwa mają obok siebie bezwzględnego wroga, zainteresowanego zniszczeniem i wojną. Dlatego śledząc wydarzenia na Bliskim Wschodzie, warto wyciągać z nich wnioski, które mogą być przydatne dla nas samych. Najazd terrorystów nastąpił wówczas, gdy Izrael pogrążony był w chaosie - pisze Katarzyna Gójska w najnowszym tygodniku "Gazeta Polska".
Najazd Hamasu na Izrael wywołał szok i niedowierzanie. Przez media przetoczyła się fala komentarzy próbujących odpowiedzieć na pytanie: dlaczego to się powiodło?
Znakomita większość z nich odnosi się jednak do samego przebiegu wydarzeń i rekonstruuje godziny poprzedzające atak oraz pierwsze jego chwile. Sęk w tym, że wyjaśnień należy szukać gdzie indziej.
Wiara w doprowadzenie do pokoju na Bliskim Wschodzie, polegającego na koegzystencji dwóch państw – Izraela i Palestyny – utrzymywana mimo jasnych znaków świadczących o co najmniej wątpliwej przyszłości takiego przedsięwzięcia, to swego rodzaju praprzyczyna zabrnięcia w widoczną już dziś gołym okiem ślepą uliczkę.
Nagrodzone pokojowym Noblem porozumienie z 1993 roku we wstecznym rozrachunku nie przyniosło żadnych wiekopomnych rozstrzygnięć, a jedynie umocniło w świecie – i niestety w samym Izraelu – przekonanie, że można ten proces doprowadzić do końca. I dało palestyńskim organizacjom terrorystycznym – będącym wówczas w bardzo trudnym położeniu – więcej przestrzeni do działania. Przypomnijmy, że gdy lider OWP Jasir Arafat ściskał dłoń premiera Icchaka Rabina i prawił o pokoju, to jednocześnie w mediach adresowanych do społeczności arabskiej jasno dawał do zrozumienia, że to tylko wybieg, który ma ułatwić przyszłe rozliczenie z państwem żydowskim. W wygłoszonym dla jordańskiej telewizji wystąpieniu mówił o tym, że porozumienie jest tylko etapem planu OWP z 1974 roku, z kolei podczas wystąpienia w meczecie w Johannesburgu (kilka dni po przejęciu przez Palestyńczyków kontroli nad Strefą Gazy i Jerychem), tłumacząc swe decyzje, odwoływał się do pokoju, jaki Mahomet zawarł z plemieniem Kurajszytów w 628 roku. Sęk w tym, że wspomniani przez Arafata Kurajszyci zostali w końcu przez proroka oszukani i zaatakowani. Świat zachodni i Izrael chcieli wierzyć, że palestyński przywódca po prostu musi tak mówić. I tu dochodzimy do jednego ze źródeł dzisiejszych problemów Izraela. W Tel Awiwie i w wielu stolicach zachodniego świata uwierzono, że palestyńscy przywódcy muszą prowadzić swego rodzaju grę: jedno mówić swoim, drugie Zachodowi, bo inaczej nie utrzymają się przy władzy, a ich odejście spowoduje trwałą destabilizację. Uwierzono, iż opowieść o Kurajszytach była tylko na potrzeby chwili, i uznano, iż należy pozwolić na kontynuowanie tej opowieści, a wręcz umożliwiono Palestyńczykom działania wzmacniające ich terrorystyczny potencjał, by nie stracili wiarygodności wśród swoich. A ci wykorzystali ten czas na przygotowanie się do rozprawy ze współczesnymi Kurajszytami. Można by wiele napisać o tym, jakie błędy popełnił wówczas choćby izraelski wywiad. Dość dokładnie pisał o tym Yigal Carmon, były doradca premiera Rabina, który wobec porozumień z Arafatem zrezygnował ze stanowiska. Ten sam, który jako jeden z nielicznych przewidział atak Hamasu sprzed kilku dni. Wspomniałam odwołanie Arafata do historii z Kurajszytami, bowiem jest ona bardzo precyzyjnym odwzorowaniem myślenia Palestyńczyków i ich sponsorów na temat relacji z Izraelem. 20 lat temu, podczas walk izraelsko-palestyńskich zakończonych wejściem wojska do Strefy Gazy, ale także – po raz pierwszy w historii – okupacją całego Ramallah z siedzibą Arafata włącznie, byłam wśród palestyńskich przywódców. Dziesiątki rozmów, jakie wówczas odbyłam z ludźmi, którzy pełnili lub nadal pełnią kluczowe stanowiska w Autonomii, przekonały mnie, że celem ich polityki jest zniszczenie państwa żydowskiego, a nie stworzenie własnego kraju. Nienawiść do Żydów, a w tle zawsze obecna niechęć do chrześcijan, jest stokroć silniejsza niż pragnienie zbudowania czegoś swojego. A mówiąc zupełnie wprost – Palestyńczycy walczą o zniszczenie Izraela, nie o zbudowanie niepodległego kraju, a jednocześnie mydlą światu oczy opowieścią o biednym, uciśnionym narodzie. I niestety, mają wierną publikę. Gdyby palestyńscy liderzy i całe społeczeństwo chciało przede wszystkim własnego państwa, a nie unicestwienia państwa żydowskiego, to owe państwo by mieli.
W opowieści o biednym narodzie jest oczywiście sporo prawdziwych treści – jak w każdej dobrej manipulacji. Życie ludności Strefy Gazy można bez dwóch zdań nazwać koszmarem. Setki tysięcy egzystują w dramatycznych warunkach, bez zabezpieczenia podstawowych potrzeb życiowych, w pseudoosiedlach, które można porównać ze slumsami znanymi z dokumentów o Ameryce Południowej. Ale ten rodzaj organizacji społeczeństwa ma swojego autora i bynajmniej nie jest nim Izrael. Nawet więcej – gdyby nie Izrael, los mieszkańców Gazy byłby jeszcze gorszy. Gaza zawdzięcza nieszczęście swym władcom – Hamasowi. Tysiące wegetujących są wszak doskonałym żerowiskiem tej organizacji morderców, którzy zorganizowali i kontrolują hodowlę ludzi skrajnie zdesperowanych, otwartych na nauki radykalnego islamu i gotowych zabijać znienawidzonych Żydów. Bieda i zacofanie Strefy Gazy jest celową polityką liderów Hamasu od lat. Uczynili z tego skrawka najbardziej zaludnionego terenu na świecie królestwo niewoli i agresji oraz – nie można o tym zapominać – sposób na pozyskiwanie niewyobrażalnych pieniędzy. W ten raj Hamasu od lat są wpompowywane miliardy dolarów i euro. Płyną nie tylko ze świata arabskiego czy z Iranu, lecz także z Rosji i od organizacji międzynarodowych, które zaczadzone opowieściami o ludzkiej niedoli, nie są w stanie zorientować się, że mimo tak potężnych i stałych przelewów życie tych ludzi nie ulega poprawie. Przeciwnie. Stacza się w kierunku opresyjnego, niedemokratycznego państwa islamskiego. Dziś Gaza jest więzieniem. Stworzonym dla Palestyńczyków przez Hamas i jego bardziej lub mniej świadomych patronów.
Mimo że polska rzeczywistość bardzo różni się od problemów, z którymi zmaga się Izrael, jedna sprawa dotyczy i nas, i Żydów. Nasze państwa mają obok siebie bezwzględnego wroga, zainteresowanego zniszczeniem i wojną. Dlatego śledząc wydarzenia na Bliskim Wschodzie, warto wyciągać z nich wnioski, które mogą być przydatne dla nas samych. Najazd terrorystów nastąpił wówczas, gdy Izrael pogrążony był w chaosie. Od miesięcy trwają tam niemal nieustanne protesty, w dużej mierze podsycane czy wręcz organizowane przez organizacje zewnętrzne. Nie czas tu teraz szczegółowo wnikać w sprawę, która jest ich istotą. Warto jednak powiedzieć, iż ich intensywność i długotrwałość osłabiła sterowność instytucji państwa, również tych odpowiedzialnych za bezpieczeństwo. W Izraelu wprost wzywano żołnierzy, rekrutów, funkcjonariuszy służb do wypowiadania posłuszeństwa rządowi. Do odmawiania służby, do odmawiania wykonywania rozkazów i niestawiania się do komisji poborowych oraz na bardzo częste w tym państwie ćwiczenia wojskowe. Trudno dokładnie oszacować skalę tego zjawiska, ale posługując się danymi zamieszczanymi w mediach, można spokojnie wskazać, iż dotknęło to ponad 20 tys. osób, niemal 200 wysokich dowódców. Już dwa miesiące temu generał Tamar Ben ostrzegał, iż dalsze odmawianie ćwiczeń wśród żołnierzy sił powietrznych spowoduje nie tylko ich osłabienie, lecz wręcz wyłączy jakąś ich część z systemu obrony Izraela. Warto pamiętać, iż poza miesiącami protestów Izrael ma za sobą kilka lat niestabilnej władzy przecinanej przyśpieszonymi wyborami. Jeśli wierzyć w informacje podawane przez liderów Hamasu, którzy twierdzą, iż napad na Izrael przygotowywali od dwóch lat, to można śmiało powiedzieć, że państwo ze zdestabilizowanym systemem władzy, pogrążone w protestach, które uderzyły w newralgiczne sfery bezpieczeństwa, stało się łatwym celem swego śmiertelnego wroga. Polska też ma przeciwnika czekającego na moment rozchwiania, a ataki na Straż Graniczną czy WOT w obliczu wojny na Ukrainie i ataku hybrydowego na naszą granicę z Białorusią trudno interpretować inaczej niż jako działania mające na celu wywołanie chaosu. Trzeba także zwrócić uwagę na ingerowanie w wewnętrzne sprawy Izraela organizacji międzynarodowych, choćby – nie wiedzieć czemu – Unii Europejskiej i przeróżnej maści NGO-ów, które podburzały do protestów i same w nich występowały. Ich obecność nie przybliżyła Izraelczyków do kompromisu, przeciwnie, zaowocowała podsycaniem emocji. Czy superaktywne także w Polsce, niekiedy wręcz siostrzane inicjatywy, finansowane choćby z pieniędzy Sorosa, nie odgrywają takiej samej destabilizującej roli, jaką zasłynęły w Izraelu? Załatwianie swoich spraw przy pomocy tzw. zagranicy zdaje się być arcyniebezpieczne dla interesu własnej ojczyzny. Dziś Izrael ponosi konsekwencje lat wiary w możliwość porozumienia się z wrogiem. Zasygnalizowałam genezę tego zjawiska w pierwszej części artykułu. Ale to także obniżanie swojej czujności generowane przekonaniem, iż prawdziwe zagrożenie jest dalej, a to tuż obok jest oswojone i w jakiejś mierze kontrolowane. Uznano, że Hamas jest racjonalny, skupia się na własnych sprawach i nie chce wojny. Dokonano swego rodzaju resetu – nie takiego jak w Polsce za Tuska, ale jednak obniżono poziom gotowości. W połączeniu z opisanymi wyżej czynnikami doprowadziło to do niespotykanej tragedii. Rajd terrorystów kosztował życie ponad 1300 osób i nie jest to ostateczna liczba. A dla nas wniosek z tego jeden – wobec śmiertelnego wroga trzeba zachować śmiertelną powagę, każde rozluźnienie zachęca do ataku.