Uśmiechnięta władza od wygrania wyborów prowadzi działania mające na celu niszczenie polskiej pamięci historycznej, wiedzy o naszych bohaterach etc. Przykładem tej patologii jest Instytut Pileckiego, który ostatnio zajmuje się głównie ocieplaniem wizerunku albo Niemców, albo Schnepfa. Jednak to, co wyrabia ugrupowanie Tuska na Śląsku czy w Gdańsku, jest jeszcze groźniejsze. Mamy tam do czynienia z rodzajem spaczonej kreacji, próbą stworzenia nowej identyfikacji mieszkańców tych rejonów.
Krainy mlekiem i miodem płynące
Żeby stworzyć tę współczesną fantasmagorię, jaką jest nowa, lansowana przez Platformę tożsamość omawianych tu regionów, trzeba najpierw rozpowszechnić odpowiedni miraż historyczny. Jest on, rzecz jasna, niezwykle odległy od faktów. Okazuje się więc, że okres panowania Niemiec nad Śląskiem czy Gdańskiem to „złoty czas” tych regionów. Że były to wtedy prawdziwe krainy szczęśliwości, miodem i mlekiem płynące. Trudno nie złapać się za głowę, gdy czyta się ahistoryczne brednie, jakie lansują samorządowe instytucje tych regionów. Na przykład międzywojenny Gdańsk, w którym Polacy musieli się obawiać skatowania przez niemieckie bojówki, okazuje się miastem różnorodności i tolerancji, wręcz spełnieniem marzeń o udanym multi-kulti. Ze Śląskiem jest podobnie. W obu wypadkach mamy do czynienia z tym samym manewrem – chodzi o przedstawienie niemieckiej dominacji nad tymi regionami jako szczytowego momentu ich rozwoju. Wtedy bowiem, zgodnie z PO-wskim imaginarium, były częścią czegoś naprawdę wielkiego, nowoczesnego i pięknego. Oczywiście słyszymy, że ta fałszywa opowieść to forma „inkluzywności”, otwarcia się polskości na wielowymiarowość własnej historii i tego typu sztampowy już banał narracyjny, serwowany przez uśmiechniętą władzę i jej media. Jednak opisywana tu historyczna podbudowa owej nowej tożsamości jest skrajnie dystynktywna względem polskości. Jednoznacznie hierarchizuje kolejne epoki, przedstawiając i to, co przed owym „niemieckim multi-kulti”, jak i to, co po nim, jako coś gorszego – bardziej szarego, pośledniego, mniej ciekawego. Co więcej, z racji oczywistego faktu, jakim były konflikty między Polską a Niemcami, także w przestrzeni kulturowej (właściwie ten ostatni w niebagatelnym stopniu stworzył naszą tożsamość), to owa nowa „identyfikacja regionalna” musi postrzegać polską myśl niepodległościową jako element wrogi i destrukcyjny. Nie da się przecież naraz idealizować okresu niemieckiej dominacji, wielbić wielkie imperium, postępowe, nowoczesne, wielu narodów (a w tego typu ahistoryczny absurd wchodzi narracja PO), a jednocześnie szanować decyzję, żeby z tym tworem politycznym walczyć, oderwać się od niego, stworzyć odrębne państwo, oparte na własnym języku i tradycjach.
Historyczna kreacja reklamowa
To, jak fałszywa jest ta nowa „prawda historyczna”, widać też po tym, jak idealnie wypełnia ona zapotrzebowania legitymizacji aktualnej władzy PO oraz zgodna jest z emocjami jej twardych zwolenników, zwłaszcza jej pseudoelit, medialnych, biznesowych czy, pożal się Boże, „intelektualnych”. Jest, jeden do jednego, przerzuceniem ich jak najbardziej współczesnych kompleksów i aspiracji. To tak naprawdę czysta kreacja reklamowa, mająca sprzedać uśmiechniętą władzę w określonym elektoracie, oferując mu w zamian konkretne gratyfikacje emocjonalne, z poczuciem wyższości na czele.
Zauważmy, jaki z tej sztucznej wersji historii wyłania się obraz większości Polaków. Okazujemy się tymi, którzy nie rozumiejąc tego pięknego czasu i możliwości, jakie stały się wtedy naszym udziałem, z powodu swojej niedojrzałości (przywiązania do reakcyjnych zabobonów, nacjonalizmu, religii etc.), zaprzepaścili swoje szanse, ciągnąc innych ze sobą. Tym samym polskie „pretensje” do niezależności jawią jako niepotrzebne, wręcz ksenofobiczne miazmaty, które zniszczyły ten jakże piękny moment dziejowy. Ten „historyczny” opis Polaków jest tożsamy ze standardowym bełkotem losowego publicysty „Wyborczej” czy autorytetu TVN, gdy przedstawia on współczesną Polskę. Tylko zamiast Niemiec należy wstawić Unię Europejską. Okazuje się więc, że konflikt między zacofanym polskim plebsem a światłymi, europejskimi elitami trwa od wieków. Dziś to zwolennicy PO stoją po „właściwej stronie”, a ta sama ciemnota nie pozwala im „rozwinąć skrzydeł”. Brzmi niesłychanie infantylne? Bo takie jest, ale idealnie wypełnia emocjonalne zapotrzebowanie znacznej części „postępowych i europejskich” środowisk, stojących za PO, a także znacznej części wielkomiejskiego elektoratu tej partii.
„Trzeba im w końcu powiedzieć »stop« i podkreślić, że tu jest Wrocław. Tak, europejskie miasto” – pisze w uniesieniu funkcjonariuszka medialna PO na łamach „Wyborczej”, niejaka Beata Maciejewska, atakując tych, którzy krytykują powrót niemieckiej nazwy jednego z wrocławskich mostów. Jak widać o tym, czy jesteś wystarczająco europejski, świadczy odpowiednia idealizacja niemieckiej władzy nad Śląskiem.
Dziurawienie granicy, dziurawienie tożsamości
Żeby zrozumieć, z jak niebezpieczną grą mamy tu do czynienia, zauważmy, jak podobna jest operacja PO do propagandowego prania mózgów, jaki urządzono mieszkańcom Krymu i Donbasu.
W obu wypadkach mamy groteskową, skrajnie fałszywą wizję minionego multi-kulti i okresu pokojowego współistnienia wielu narodów. W naszym wypadku – dzięki Niemcom, na Krymie czy w Donbasie okazuje się to być zasługą mateczki Rosji (tak sowieckiej, jak i putinowskiej).
Dokładnie tak samo jak w wypadku propagandy PO, rosyjska propaganda zaszczepiła w swoich odbiorcach poczucie utraconej pozycji. Tego, że kiedyś byli częścią czegoś większego i lepszego. Silniejszego, a także bardziej postępowego i nowoczesnego (tak właśnie przedstawia się tam Rosja).
Wszystko to zostało zaś zniszczone przez absurdalne mrzonki ludzi, z którymi mieszkańcy tych regionów mają niewiele wspólnego. To oni zawinili, że ten złoty wiek się skończył. Jak więc widać, tak platformerski, jak i rosyjski dyskurs separatystyczny żeruje na tych samych kompleksach i aspiracjach.
Tłumaczy swoim odbiorcom, że ich aktualny status to nie ich wina, że zasługują na więcej, wskazuje też tych, którzy im to odebrali (i nadal to robią). U nas jest to zacofany, faszyzujący polski plebs, w rosyjskim wypadku dokładnie tak samo faszyzujący i zacofany motłoch, tyle że ukraiński. Tak w wypadku rosyjskiej, jak i platformerskiej propagandy następuje splecenie przeszłości i teraźniejszości, zaś ich podstawowym celem jest wywołanie nieufności do państwa i demokracji. Opiera się ona na poczuciu, że reszta współobywateli jest wrogiem, zagrożeniem dla ich interesów i tożsamości.
Ludzie o tym przekonani będą dążyć do jak największego osłabienia centralnego państwa. Do jego jak największej fragmentaryzacji, żeby maksymalnie ograniczyć wpływ samej demokracji.
Do stworzenia systemu udzielnych księstewek.
Prowadzi to także do samonakręcającej się – znowu: tak samo u nas, jak na Krymie czy w Donbasie – spirali resentymentu. Za każde zło odpowiedzialni będą zawsze ci inni, ci „źli faszyści”.
Jak widać, to podobieństwo między narracją Rosji i uśmiechniętej Polski jest tak uderzające, że propaganda PO wygląda jak pisana na Kremlu.
Intencjonalnie czy nie, partia Tuska bierze swoje wzorce od „najlepszych”. Dziurawi już nie tylko naszą granicę, lecz także naszą tożsamość.