Koszulka "Nie Bać Tuska" TYLKO U NAS! Zamów już TERAZ!

Wszyscy święci ubekistanu. III RP niczym sekta samobójcy Jima Jonesa

„Naprawdę uważasz, że masz prawo ją krytykować?

Filip Błażejowski/Gazeta Polska
Filip Błażejowski/Gazeta Polska
„Naprawdę uważasz, że masz prawo ją krytykować? Ty, który siedzisz wygodnie przed ekranem swojego komputera” – napisała do krytyków wypowiedzi Janiny Ochojskiej o uchodźcach publicystka „Newsweeka”. To, co jej się wymsknęło, czyli absurdalna sugestia, że poglądów Ochojskiej krytykować nie wolno, bo zajmuje się działalnością charytatywną, jest wielce znaczące. Produkcja nietykalnych „świętych” to jeden z ważniejszych chwytów socjotechnicznych, cyklicznie stosowanych przez establishment III RP - pisze Piotr Lisiewicz w najnowszym numerze tygodnika „Gazeta Polska”.

O Janinie Ochojskiej stało się ostatnio głośno z powodu jej kuriozalnych wypowiedzi o uchodźcach. „Gdyby przeciętny muzułmanin zobaczył, jak się w Polsce traktuje kobiety, to by się przeraził. Przeraziłby się tym maltretowaniem, poniżaniem. Nie twierdzę, że aktów przemocy wobec kobiet w rodzinach muzułmańskich nie ma, ale popatrzmy na siebie” – stwierdziła Ochojska. Zasugerowała też, jakie konsekwencje powinna mieć postawa Polski: „Jeśli taką postawę będziemy mieć w Unii Europejskiej, to nie zasługujemy na pomoc, która do nas z Unii płynie”.

Atak chamski, aż nie do uwierzenia

Wypowiedzi te musiały wywołać ostrą krytykę, zarówno ze strony publicystów czy polityków, jak i internautów. W odpowiedzi media Tomasza Lisa rozpoczęły kampanię na temat „hejtu”, którego ofiarą miała stać się Ochojska.

„Internetowy hejt na Janinę Ochojską za wypowiedź o muzułmanach. Skala chamstwa jest nie do uwierzenia” – zaalarmował Jakub Noch z portalu NaTemat.pl. Jeszcze bardziej absurdalny tekst, w formie „listu do hejtera”, opublikowała w „Newsweeku” Renata Kim. Napisała w nim:

„Często się za Ciebie wstydzę, a jeszcze innym razem przez Ciebie rozpaczam. Tak jak teraz, gdy postanowiłeś, że zaszczujesz Janinę Ochojską. Bo ośmieliła się powiedzieć, że nie może być dumna z Polski i jej stosunku do uchodźców”.


Odnotujmy, że redaktor Kim mocno nieprecyzyjnie wskazała, co było powodem ostrej reakcji internautów. Do tego dodała następującą argumentację:

„I tu mam do Ciebie pierwsze pytanie: czy Ty, hejterze, wiesz, kim jest Janina Ochojska? Wiesz, ilu ludziom w najróżniejszych zakątkach świata pomogła? Wiesz, ile razy ryzykowała dla nich życie? Tak jak ćwierć wieku temu, gdy jako pierwsza i jedyna pojechała z konwojem pomocy humanitarnej do ogarniętej wojną byłej Jugosławii. Naprawdę uważasz, że masz prawo ją krytykować? Ty, który siedzisz wygodnie przed ekranem swojego komputera”.


W obronie TW i antypolskiego kłamcy

Powyższe słowa pokazują jak na dłoni metodę manipulacji, którą postkomunistyczny establishment stosował skutecznie przez ćwierć wieku III RP. Nie tylko lansowanie fałszywych autorytetów, lecz także postaci, które w mediach otrzymywały status świeckich świętych.

Prawdopodobnie obecne pojawienie się w mediach Ochojskiej wynika z faktu, że pewnej erozji uległ status świętego, jaki miał przez lata Jerzy Owsiak. Problemy z rozliczeniami jego fundacji, stosowanie przemocy wobec dziennikarza, jawne kłamstwa i zbyt częste wygrażanie przeciwnikom spowodowały, że Owsiak w oczach znacznej części Polaków utracił nimb świętości.

Tymczasem Ochojska, prowadząca pożyteczną działalność charytatywną, pozostawała w ostatnich latach na uboczu. Dlatego młodszym rocznikom nie kojarzy się z polityczną propagandą.

Tymczasem we wcześniejszych latach uprawiała ona ją niekiedy niewiele mniej ostro od Owsiaka. Pamiętam Ochojską jako uczestniczkę promocji antypolskiej książki Jana Tomasza Grossa. I jako współautorkę „Listu solidarności z ks. Czajkowskim”, gdy ten okazał się – według dokumentów IPN – cennym agentem SB, otrzymującym pieniądze za współpracę. Jako laureatkę nagrody Lecha Wałęsy, przyznanej jej w 2010 r. Jako uczestniczkę akcji młodzieżówki Unii Wolności oraz gościa poznańskiego Teatru Ósmego Dnia, którego szefowa nazwała później papieża Franciszka słowem na „ch”.

Jeśli przyjąć stanowisko publicystki „Newsweeka”, internautom nie wolno krytykować jej za żadne z tych działań, bo pomaga potrzebującym.

„Spotykasz najbardziej przyjaznych ludzi na świecie”

Właściciele III RP po 1989 r. wierzyli w siłę metody polegającej na wprowadzaniu do życia publicznego postaci mających status świeckich świętych. Na czym ona polega?

W ekstremalny sposób pokazuje to przykład amerykańskiej sekty Jima Jonesa. Jones, charyzmatyczny amerykański kaznodzieja, prowadził dom opieki dla osób starszych, organizował bezpłatne badania lekarskie i pomagał ubogim zdobyć zasiłek. Głosił miłość, pokój i walkę z rasizmem, a tłumy zwolenników oddawały mu swoje pieniądze i tańczyły oraz kołysały się w rytm muzyki. Sielanka skończyła się 18 listopada 1978 r., gdy 909 wyznawców Jonesa popełniło zbiorowe samobójstwo.

Jeannie Mills, która trafiła do sekty Jonesa, pozostawiła po sobie tekst, w którym opisała początki swojej tragedii:

„Spotykasz najbardziej przyjaznych ludzi na świecie, którzy wprowadzają cię do najserdeczniejszej grupy, jaką możesz sobie tylko wyobrazić (…), przywódca wydaje ci się osobą najbardziej oświeconą, uprzedzająco grzeczną, pełną współczucia i zrozumienia (…), dowiadujesz się, że celem grupy jest coś, czego spełnienie nie wydawało ci się możliwe nawet w najśmielszych marzeniach, a wszystko to wydaje ci się zbyt piękne, aby być prawdziwe. I rzeczywiście: to zbyt piękne, by mogło być prawdziwe”.


O historii sekty Jonesa pisał w swojej bestsellerowej książce „Wywieranie wpływu na ludzi” prof. Robert Cialdini z Uniwersytetu Stanowego w Arizonie. Uznał on samobójstwo członków sekty za najbardziej skrajny przykład tego, jak skutecznym narzędziem wywierania wpływu na ludzi jest tzw. reguła wzajemności, tkwiący w nas obowiązek zrewanżowania się za dobro, które ktoś zrobił dla nas. Ktoś dał nam prezent na urodziny, to i my damy jemu itp. Inaczej zasługujemy na miano niewdzięcznika, a więc zostajemy zdegradowani społecznie.

Przypadek Jonesa jest najbardziej drastyczny. Członkowie sekty popełnili samobójstwo, bo uważali, że święty człowiek zrobił dla nich tyle dobrego, iż byłoby czymś nieludzkim opuścić go w takiej chwili.

Jones był wcześniej bohaterem mediów, dostawał nagrody za działalność społeczną i walkę z rasizmem. Przyciągnął biednych, ale także ludzi wykształconych, pragnących im pomagać. Wielu oddawało mu swój majątek, a nawet domy. Zachowały się filmy pokazujące ich szczęśliwych i rozśpiewanych.

Jak pisze prof. Cialdini, tylko niewielu członków jego sekty się uratowało, a wśród nich Diana Louie:

„Swoje nieposłuszeństwo przypisywała potem temu, że gdy wcześniej była chora, odmówiła Jonesowi, gdy ten chciał jej oddać przysługę. Nie zgodziła się przyjąć specjalnego pożywienia, ponieważ, jak mówi, »wiedziałam, że gdyby już raz mnie obdarzył jakimiś przywilejami, to już by mnie miał. Nie chciałam mu niczego zawdzięczać«”.


AK, czyli Władysław Bartoszewski

Mechanizm podobny do tego, który zastosował Jim Jones, elity III RP konsekwentnie wykorzystywały przez lata. Ich celem nie było doprowadzanie Polaków do fizycznego samobójstwa, lecz do samobójstwa narodowego. W III RP nasi „najbardziej przyjaźni ludzie na świecie” lansowani byli na świętych długo, natomiast w ostrych starciach politycznych używani byli rzadko, ale zawsze w najbardziej kluczowych momentach, gdy interesy establishmentu były poważnie zagrożone.

Oprócz Ochojskiej i Owsiaka podobny status mieli przez pewien czas nieżyjący już Bronisław Geremek, Władysław Bartoszewski czy Andrzej Szczypiorski. Podobny status próbowano też później nadać Henryce Krzywonos.

W najbardziej wyrafinowanej wersji owych świeckich świętych używano do pacyfikowania wpływu środowisk niebezpiecznych dla oligarchii na resztę społeczeństwa. Ów święty był szczególnie wartościowy dla systemu, jeśli wywodził się z wrogiego środowiska, a był gotowy głosić poglądy sprzeczne o 180 st. z tym, co ono myśli.

Kto był kiedykolwiek na warszawskich Powązkach 1 sierpnia, ten wie, jaka panuje tam atmosfera. Są tam przede wszystkim rodziny powstańców i ci, którzy identyfikują się z powstańczą tradycją. I praktycznie wszyscy myślą to samo także o współczesności.

Establishment wymyślił więc kontrakcję: jeśli niemal całe środowisko byłych AK-owców i powstańców warszawskich jest przeciwko nam, wynajdujemy jednego, o porządnym życiorysie, który z jakichś powodów jest – lub można go skłonić, by był – po naszej stronie. Za pomocą setek programów telewizyjnych i wywiadów zabiegamy o to, by legenda walki Polaków o wolność miała jego twarz. Innych bohaterów, których rola była nieporównanie większa, zamilczamy na śmierć.

Skoro w tym samym czasie gdzie indziej staramy się ośmieszać i deprecjonować sens Powstania, to nasz bohater powinien być pozbawiony negatywnych cech przypisywanych ośmieszanym. Jest najbardziej szlachetną, otwartą, rozumiejącą świat odmianą powstańca. Jest świętym.

Tym świętym można było – jeszcze parę lat temu, zanim rozwinął się internet – okładać przeciwników politycznych jak kijem bejsbolowym. Córka esbeka Monika Olejnik mogła przepytywać Jarosława Kaczyńskiego, pałając moralnym oburzeniem, jak to on, mały, nienawistny polityk, śmie atakować powstańca i więźnia Auschwitz Władysława Bartoszewskiego! I większość widzów podzielała jej oburzenie i zniesmaczenie.

Solidarność, czyli Henryka Krzywonos

Skoro „Bolek” się zdewaluował, a ponad 90 proc. bohaterów pierwszej Solidarności jest przeciwko nam, to musimy wylansować własną ikonę, którą ogłosimy ucieleśnieniem ideałów Solidarności – rozumował establishment, lansując po bandzie Henrykę Krzywonos. Ta kreacja udała się w niewielkim stopniu, ale jednak odegrała pewną rolę. Niezbyt mądrzy uczestnicy marszów KOD tłumaczą przecież, że to oni są kontynuatorami idei Solidarności, mimo że na owych marszach pojawiał się spiker Dziennika Telewizyjnego Marek Barański. Bo przecież dwie wielki ikony Solidarności – Krzywonos i Wałęsa – są z nami.

Podobnie skoro ponad 90 proc. księży jest po przeciwnej stronie, my staramy się wylansować kilku własnych duchownych, którzy mają uosabiać wszystko, co w chrześcijaństwie najpiękniejsze. Tak lansowano abp. Tadeusza Gocłowskiego, bp. Tadeusza Pieronka czy ks. Adama Bonieckiego.

Że większość katolików mało ich ceni? Nie szkodzi, ważne, że uda się rozmyć postawę wobec postkomunizmu pewnej ich części, nawet niewielkiej. Każdy taki drobiazg ma stabilizować postkomunistyczny system.

Kontynuator niepodległościowej emigracji Andrzej Szczypiorski

Nie przypadkiem wśród owych świętych III RP wymieniam sporo osób nieżyjących. Bo starość w ich przypadku sprzyjać miała budowaniu nimbu świętości. O ile stary moher miał budzić obrzydzenie, o tyle wiekowy Władysław Bartoszewski – podziw.

Szczególnie w początkach III RP do budowania autorytetu owych świętych używano tytułów naukowych. Władysław Bartoszewski musiał być profesorem, nawet jeśli nim nie był. Piotr Wierzbicki w książce „Podręcznik Europejczyka. Z ciemnogrodu do Paryża” z 1996 r. kpił z tego, że jedynym politykiem, przy którego nazwisku obowiązkowo trzeba było wymieniać z nabożną czcią tytuł „profesor”, był Bronisław Geremek.

Najbardziej kuriozalnym z owych świętych był zaś pisarz Andrzej Szczypiorski, który – jak wynika z akt IPN – pomagał SB w rozpracowywaniu własnego ojca, pepeesowskiego emigranta Adama Szczypiorskiego. Z esbekiem uzgadniał nawet treść listu do rodziców, w których namawiał ich do powrotu do kraju, stwierdzając, że „nieprawdą są oszczerstwa zachodniej propagandy o ucisku w Polsce ludzi różnych przekonań. Zarówno komuniści, jak i niekomuniści żyją wspólnie jednym celem: utrzymaniem pokoju na świecie i walką o dalszy wzrost dobrobytu w Polsce”.

Któż lepiej nadawałby się na kontynuatora idei niepodległościowej emigracji? Licealiści i studenci w początkach III RP uczeni byli, iż Szczypiorski to jeden z najwybitniejszych pisarzy i autorytetów moralnych.

Drogowskaz Józefa Bocheńskiego

Polska miała w XX w. niezwykłego filozofa, logika i myśliciela o. Józefa Bocheńskiego. Łączył on rozumienie najtrudniejszych filozoficznych zagadnień z umiejętnością przekładania – po żołniersku – dyskusji na ich temat na język zrozumiały dla ludzi, którzy filozofami nie są. A także odwagę wyciągania z idei wniosków praktycznych: to prof. Bocheński, rektor Uniwersytetu we Fryburgu, przyczynił się jako biegły sądowy do delegalizacji partii komunistycznej w Republice Federalnej Niemiec.

To, co ojciec Bocheński, nie przypadkiem nieobecny w mainstreamowym przekazie, pisał o autorytecie, powinno być dla Polaków skuteczną szczepionką na uleganie wpływom fałszywych świętych.

Pisał on, iż szkodliwym zabobonem związanym z autorytetem jest „przekonanie, że istnieją autorytety, że tak powiem, powszechne, to jest ludzie, którzy są autorytetami we wszystkich dziedzinach”. Komentował, iż „każdy człowiek jest najwyżej autorytetem w jakiejś określonej dziedzinie albo paru dziedzinach, ale nigdy we wszystkich. Einstein na przykład był niewątpliwie autorytetem w dziedzinie fizyki, ale bynajmniej nie w dziedzinie moralności, polityki albo religii”.

Patrząc nie tylko na III RP, stwierdzał, że „uznawanie takich powszechnych autorytetów jest zabobonem bardzo rozpowszechnionym”. Kiedy na przykład grono profesorów uniwersyteckich podpisuje zbiorowo manifest polityczny, zakłada się, że „czytelnicy będą ich uważali za autorytety w dziedzinie polityki, którymi oni oczywiście nie są – a więc coś w rodzaju uznania autorytetu powszechnego uczonych. Bo ci profesorowie są zapewne autorytetami w dziedzinie rewolucji francuskiej, ceramiki chińskiej albo rachunku prawdopodobieństwa, ale nie w dziedzinie polityki – i nadużywają przez takie oświadczenie swojego autorytetu”.

 



Źródło: Gazeta Polska

 

Piotr Lisiewicz