- Tubylcy muszą uwierzyć, że to oni chcą mnie poznać, a nie ja ich - mówi podróżnik Stefan Czerniecki w rozmowie z Sylwią Krasnodębską.
Jak to możliwe, że w dobie internetu i satelitów są miejsca, do których turysta nie ma wstępu i nie wiadomo, co w tym skrawku świata się dzieje – jak np. w południowej Wenezueli?
Internet spowodował pewną biegunowość na świecie. Są turystyczne części świata, które są przeskanowane na wskroś. Możemy kliknąć w Google Earth i być w Bangkoku na ul. Khaosan. Ale jest też biegunowość minusowa. Należą do niej takie państwa, jak Laos, południowa Wenezuela, Belize, Wietnam, Korea Północna, Liban. Te państwa nie załapały się na internetową rewolucję. Albo na przykład wojsko nie pozwala robić zdjęć satelitarnych. Ludzie żyją tam w pewnego rodzaju izolacji. Nie mają internetu, często prądu. Chcą po prostu żyć normalnie. Ubieramy ich w takie szaty groźnych osobników. A oni chcą mieć spokój. Turyści oznaczają dla nich chaos, bałagan i strzelanie fotek.
Ale Pan im tego spokoju nie daje.
Nie daję, ale staram się być w tej materii bardzo delikatny. Czekałem, aż Indianie w górach Peru sami zaproszą mnie do lepianek. Sam bym nie wszedł. Zawsze też pytam, czy mogę zrobić zdjęcie. Tubylcy muszą po prostu uwierzyć, że to oni chcą mnie poznać, a nie ja ich.
Nie chciał Pan jednak dać się poznać szamanowi w dorzeczu Orinoko.
Nie do końca. Byłem u niego w chacie. Wymieniliśmy poglądy na świat i życie, ale w inicjacji szamańskiej, którą zaproponował, nie chciałem uczestniczyć. Znam pierwsze przykazanie: Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną. A to mi nieco pachniało okultyzmem.
Lubi Pan Amerykę Południową, bo odpowiada Panu mentalność ludzi głośnych, otwartych, rozmawiających z obcymi w autobusach. Jak więc podróżnik ekstrawertyk znosi straszną samotność podczas podróży?
Dziękuję za to pytanie. Często jestem samotny jak palec. I jeszcze ta cisza. Początkowo myślałem, że jej nie zniosę. Cisza mnie bolała. Dzwoniła mi w uszach. Zagłuszałem ją muzyką ze słuchawek, szukałem ludzi, żeby pogadać. Ale po pewnym czasie odkryłem, że zaczęła mi ona pomagać.
W czym?
W modleniu się. Naprawdę dobrze zacząłem się modlić dopiero w dżungli.
O co Pan się modli, będąc tam?
Przede wszystkim o to, aby robić w tym miejscu to, co Bóg chce. On jest najlepszym reżyserem moich wypraw.
Czy do Boga przybliża też Pana strach?
Tak. Często na spotkaniach z czytelnikami ludzie mówią: „Ale pan jest odważny”, a ja mówię: „Panie, ja się bałem jak nie wiem co! No ale coś mnie tam pcha”. Nie wiem, może to moje ego
(śmiech).
Ile razy spotkał Pan na swojej drodze anakondy?
Nie wiem. Orinoko, w której są anakondy, to rzeka mętna i ciemna. Nic nie widać. Parę razy wypadaliśmy z łodzi. A tu Indianin, mój towarzysz, który ma taki wzrok, węch i słuch, jakiego my nie mamy, mówi nagle: „Pływają z nami dwie anakondy”. Oko w oko jednak z nimi się nie spotkałem, choć wiem, że bywały blisko. Na szczęście spotykały mnie tylko takie przygody, jak gonienie tarantuli czy węża…
Pan gonił tarantulę?
Bo chciałem ją sfotografować. Ona w końcu się przestraszyła i udawała, że nie żyje, no i zrobiłem jej zdjęcie. Też by Pani przestraszyła tarantulę.
Jestem pewna, że jednak byłoby odwrotnie.
Przecież tarantula nie jest niebezpieczna. Ugryzie, ale to aż tak bardzo nie boli.
Gonitwa za wężem nie była już taka zabawna – ale tu odsyłamy czytelników do książki „Cisza” o Pana przygodach w Peru i Ekwadorze.
Szczególnie że goniłem węża koralowego, który jest jednym z najbardziej jadowitych na świecie. Tak po prawdzie to wszystkie „myślące” zwierzęta w dżungli boją się ludzi. Oprócz jednego – jaguara. Tylko on na widok człowieka atakuje. Jaguary są jedynymi zwierzętami, których boją się Indianie.
Może Pan teraz wypełnić swoją umowę ze swoim Aniołem Stróżem i Mu, a właściwie Jej, podziękować.
(Śmiech) No tak. Bo to chyba jest jednak Ona… Bo widzi Pani, trzeba mieć naprawdę anielską, czyli kobiecą cierpliwość, żeby znieść takiego postrzeleńca. Często robię głupoty, jak ostatnio na lotnisku w Caracas, gdzie o mały włos nie zginąłem. Wielokrotnie ocierałem się o śmierć. Mój Anioł cały czas jednak czuwa. Dlatego „Ciszę” dedykowałem właśnie Jemu. Na tyle Go sprawdziłem, że wiem, iż mogę zrobić o krok więcej i On czy Ona mnie uratuje.
Ile razy Pana ojciec alpinista żałował, że zaraził Pana pasją podróżniczą?
Chyba ani razu.
Właściwie pytanie powinno brzmieć: ile razy Pana mama była zła na tatę, że zaraził Pana taką pasją.
O tak, to z pewnością wiele razy
(śmiech).
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
Chcesz skomentować tekst? Udostępnij treść i skomentuj w mediach społecznościowych.
Sylwia Krasnodębska