Czytelnikom „Gazety Polskiej” nie trzeba szczególnie przypominać tego, co działo się w latach 2011–2013, kiedy w całej Polsce dochodziło do demonstracji środowiska kibicowskiego przeciwko atakom, jakich doświadczało ono ze strony ówczesnej władzy. Archiwalne numery „Gazety Polskiej” i „Gazety Polskiej Codziennie” są najpełniejszymi kronikami tamtych wydarzeń. Przypomnijmy tę historię w telegraficznym skrócie.
Jednym z pierwszych akordów tej wojny była kuriozalna decyzja o zamknięciu przez podległych Tuskowi wojewodów stadionów w Warszawie i w Poznaniu po tym, jak fani Legii i Lecha wywołali awanturę w trakcie meczu finału Pucharu Polski w… Bydgoszczy. „Jeśli walka o spokój na stadionach, o bezpieczeństwo ludzi na stadionach, będzie musiała trwać miesiącami, od dzisiaj nie ustąpimy ani na krok” – zapowiedział Tusk. Tamta, wyraźnie obliczona na eskalację decyzja, poskutkowała masowymi protestami. „PO-lityczni łgarze za aferę hazardową zamknijcie cmentarze!” – takie transparenty zawisły na stadionach w całej Polsce. Ówczesny rząd wszedł w tę rozgrywkę na całego.
Wielka Wojna Tuska
Tusk wraz ze swoimi specjalistami od propagandy doszedł wówczas do wniosku, że przedstawienie in gremio kibiców jako środowiska przestępczego, powiązanego z mafią i będącego „wrzodem na zdrowym ciele społeczeństwa”, to doskonały sposób na polaryzację i wytworzenie emocji przed nadchodzącymi wyborami parlamentarnymi. Emocji, przy których obóz władzy będzie mógł pokazać się jako stróż i twardy policjant, który rozprawiając się z „bandytami”, pokaże siłę i sprawczość.
Skalkulowano wówczas, że naturalnie konserwatywne środowisko kibicowskie, krytyczne już wówczas wobec nabrzmiewających lewicowo-liberalnych narracji i odwołujące się do szeroko pojętego patriotyzmu, zostanie siłą rzeczy wzięte w obronę nie tylko przez polityków z obozu niepodległościowego, ale także przez prawicowe media i działaczy społecznych. To pozwoliło władzy na zbudowanie dość prymitywnej, niestety jednak w dużej mierze skutecznej wówczas zbitki, jakoby „obóz Kaczyńskiego miał konotacje ze stadionowymi bandziorami”. I tak w obronę nękanych, często niesłusznie, piłkarskich grup i poszczególnych fanów zaangażowali się ludzie tak wybitni, jak nieżyjący już senator Zbigniew Romaszewski, który w 2011 roku zauważył: „W kampanii wyborczej, wśród różnych pomysłów socjotechnicznych mających przekonać do Platformy Obywatelskiej rozczarowanych wyborców, szczególnym cynizmem wyróżnia się pomysł, który można określić jako »akcja kibole«. Można odnieść wrażenie, że PR-owcy – dawniej mówiło się propagandziści – PO, widząc porażkę, którą ponosi właśnie ich taktyka nieustannego straszenia PiS-em, na gwałt poszukują grupy społecznej, na której mogliby skupić niechęć większości obywateli, odwracając uwagę od nieudolności rządu. No i wreszcie znaleziono »czarnego luda«” – pisał na łamach serwisu wpolityce.pl ten wieloletni senator, legendarny opozycjonista i obrońca robotników z okresu PRL. Tymczasem politycy PO nazywali Romaszewskiego „próbującym na tym bandyckim środowisku uzyskać kapitał polityczny”.
Telefon od Putina
Represje – mniejsze i większe – były powszechne. Warto wspomnieć choćby o tym, gdy w 2011 roku kibice Białostockiej Jagiellonii wzburzeni decyzją o zamknięciu ich stadionu protestowali, wznosząc okrzyki: „Donald matole, twój rząd obalą kibole!” i „Precz z komuną!”. Wówczas, po trwającym blisko 1,5 roku śledztwie, aż 35 z nich usłyszało zarzuty zakłócania spokoju i porządku publicznego oraz… „lekceważenia konstytucyjnych organów RP poprzez wykrzykiwanie obraźliwego hasła dotyczącego premiera”. Owe 35 osób ukarano grzywną, a wspomniany tu już Zbigniew Romaszewski nie ukrywał, mówiąc w rozmowie z „Gazetą Polską Codziennie”, że przypomina mu się Polska Ludowa.
Całość tamtejszych wydarzeń na stadionach splatała się z prowokacjami na Marszach Niepodległości w latach 2011–2014 (z najsłynniejszym już podpaleniem budki strażniczej pod ambasadą Federacji Rosyjskiej w 2013 roku), czy potężną prowokacją z czerwca roku 2012, kiedy puszczeni na żywioł przez Warszawę, wspomagani przez rosyjskie służby specjalne, kibice „Sbornej” starli się z kibicami reprezentacji Polski. Wówczas w sprawie rzekomo zaatakowanych Rosjan interweniował, dzwoniąc do Tuska, sam… Władimir Putin, a rzecz poskutkowała dalszymi represjami wobec polskich fanów piłki nożnej.
Tak w latach 2011–2015 „zarządzano” emocjami społecznymi. I choć w 2011 roku również na fali tego sztucznie wytworzonego oburzenia udało się Tuskowi utrzymać władzę, to nie sposób nie uznać, że to także tamtejsza fala szykan i propagandy wobec kibiców zadziałała na obóz rządzący jak bomba z opóźnionym zapłonem, zmiatając w konsekwencji to środowisko na osiem długich lat.
Warto pamiętać, że wszystko działo się w coraz bardziej pogarszającej się sytuacji gospodarczej, w kraju targanym kolejnymi aferami z finałem w postaci afery taśmowej, zwieńczonej ucieczką Tuska do Brukseli. Po 2014 roku nie można było w nieskończoność pudrować trupa, jakim stały się „rządy miłości” i wyszukiwać odpowiedzialnych za wszystko gdzieś na sektorach piłkarskich stadionów, czy jak ukochał sobie to Tusk w kolejnych kreowanych wojnach – z dopalaczami, z pedofilami, z piratami drogowymi, z jednorękimi bandytami, czy co tam akurat wyszło mu z podłożonych na biurko badań nastrojów.
Prywatni więźniowie
Nie ma sensu opisywanie tu całości tamtejszej wojny, warto jednak pamiętać, że sprawy kibiców, m.in. Piotra „Starucha” Staruchowicza, Macieja Dobrowolskiego, Wojciecha „Kelnera” Brauna i innych niesłusznie wtrącanych do aresztów ludzi, były pierwszymi, kiedy to władza postanowiła stworzyć sobie „kozły ofiarne” i „prywatnych więźniów”.
Po wyborach w 2015 roku mieliśmy nadzieję, że te czasy słusznie minęły. Świadczyły o tym odbywające się niemal w całkowitym spokoju kolejne Marsze Niepodległości (owszem, nie brakowało incydentów, ale o regularnej wojnie z policją w latach 2015–2024 nie było mowy). Również stadiony „uspokoiły” się, a niemożliwe do całkowitego wyplenienia incydenty z udziałem pseudokibiców zniknęły z pierwszych stron gazet. Trudno nie wiązać tego z podniesieniem się stopy życiowej większości obywateli oraz faktu, że władza nie miała zamiaru szukać konfrontacji ze środowiskiem, które w znakomitej większości reprezentuje oddanie wobec takich wartości jak patriotyzm czy wolność. I choć nie brakowało incydentalnych sytuacji, gdy ten czy ów polityk Zjednoczonej Prawicy zostawał wygwizdany podczas meczu, czy poświęcano mu obraźliwy transparent albo przyśpiewkę, to nikt nie wpadł na to, by wytaczać najcięższe armaty przeciwko kibicom. Wszyscy uznawali to jeśli nie za folklor, to za normalny element debaty publicznej i wolności słowa. Tymczasem środowisko władzy, które po 2015 roku nagle znalazło się w opozycji, wybrało inny model walki politycznej – samo zaczęło animować „kryterium uliczne” z tzw. strajkami kobiet czy prowokacjami w trakcie miesięcznic smoleńskich. Ale to już opowieść na inny czas.
Wraca stare
Co takiego stało się w ostatnich tygodniach, że stadiony w całej Polsce po raz kolejny „buzują” od politycznych emocji? Skąd nerwowe reakcje władzy na te zachowania? Trudno nie odnieść wrażenia, że i tym razem to kibice piłkarscy są tą grupą, która dość dobrze rozpoznaje zagrożenie. A tym dla suwerenności Polski byłoby zwycięstwo Rafała Trzaskowskiego w wyborach prezydenckich.
Niemal na wszystkich arenach Ekstraklasy, ale także w niższych ligach pojawiają się transparenty i przyśpiewki wymierzone w kandydata Platformy i wzywające, by w wyborach prezydenckich głosować na „kogokolwiek innego” niż prezydenta Warszawy. „Trzaskowski popiera aborcję, nielegalną imigrację, LGBT, zabraniał Marszu Niepodległości, popierał Nord Stream 2 i uważał, że mamy lotnisko w Berlinie. Czemu milczy w kampanii wyborczej?” – pytali na przykład kibice warszawskiej Legii.
I choć jeszcze do niedawna wydawało się, że to dalsza część nieskrępowanej wolności słowa, to ostatnia decyzja warszawskiej prokuratury pokazuje, że pod rządami koalicji 13 grudnia i to się kończy, a sprawa wyraźnie wymyka się spod kontroli.
Oto prokuratura rejonowa Warszawa-Śródmieście wszczęła dochodzenie w sprawie wydarzeń na meczu warszawskiej Legii, gdzie kibice wywiesili transparenty wymierzone w Rafała Trzaskowskiego oraz w niesławną dr Gizelę Jagielską, która w oleśnickim szpitalu uśmierciła dziecko zastrzykiem z chlorku potasu. Chodzi o transparenty o treści „Jagielska = Mengele” oraz „Rafałek kazał zdejmować krzyże. Teraz udaje katolika, czy znacie bardziej fałszywego polityka?” (warto dodać, że wcześniej na stadionie Legii pojawił się m.in. także transparent o treści: „10.04.2010 Nie zapomnimy. Nie wybaczymy”).
Absurdalne wydawałoby się zachowanie prokuratury może świadczyć o tym, że jesteśmy świadkami przygotowań do kolejnej konfrontacji (a w najlepszym razie próby rozpoznania, czy istnieje przestrzeń do tego typu polaryzacji). Świadczą o tym również pojawiające się w mediach III RP teksty, jak ten z łódzkiego wydania „Gazety Wyborczej”, który opisując nastroje na stadionach, podaje: „Kibice uderzają w Trzaskowskiego. Akcja grupy kiboli, przestępców. Czysta patologia”, wyraźnie sondując nastroje i podgrzewając atmosferę (gdy pojawiały się na stadionach „ośmiogwiazdkowe” transparenty, podobnych tekstów nie widzieliśmy).
„To ludzie, z którymi nie radzi sobie państwo, a którzy dawno powinni być poskromieni” – mówi w tekście „GW” związany z Platformą propagandzista, prof. Radosław Markowski. Markowski domaga się wręcz, by sprawie przyjrzał się… sztab Trzaskowskiego: „Kibice mogą sobie wywieszać transparenty, jakie chcą. Sztab Rafała Trzaskowskiego powinien jednak naświetlić, co to za ludzie, co to za grupy społeczne, czym się zajmują, z czego mają pieniądze” – domaga się dyżurny ekspert.
Jak będzie klimat, to uderzą
Trudno nie odczytywać tego jako podgotowki, „macania”, czy i w jakim zakresie istnieje zapotrzebowanie na tego typu emocje i czy mogą one przynieść oczekiwany efekt. Oczywiście – nie jesteśmy już w 2011 czy 2012 roku i jak pokazują ostatnie nieudane próby Tuska (sprawa „alkotubek”, „wojna z fentanylem” czy opisywane w ubiegłym tygodniu „repolonizacja”, „deregulacja” i „nowy plan piastowski”) nikt tak łatwo nie da się złapać na sprawdzone przed laty kombinacje propagandowe. Poza wszystkim – zmienił się krajobraz medialny i struktura społeczna. Nie sposób jednak nie odnieść wrażenia, że „coś się dzieje”. Dowodem na to niech będą wydarzenia z 2 maja, kiedy to na Stadionie Narodowym miał miejsce finał Pucharu Polski pomiędzy stołeczną Legią a Pogonią Szczecin. Jeszcze przed meczem doszło do bardzo agresywnego, niewidywanego od dawna w meczach tej rangi zachowania policji i ochrony. Wobec kibiców z Warszawy użyto gazu. Ostatecznie do poważnych zamieszek nie doszło, jednak, jak miał się dowiedzieć publicysta „Gazety Polskiej” Dawid Wildstein, ofiarą o mało co nie padł kilkunastoletni chłopiec, który według relacji świadków usłyszał, że zostanie „zagazowany”. Łatwo sobie wyobrazić, w co podobna sprawa mogłaby się przerodzić.
I na tym meczu, ostatecznie wygranym przez Legię 4:3, pojawił się wymowny, skierowany przeciwko władzom transparent: „18.05, 1.06 – nie dopuśćmy, by zakłamany, tęczowy Rafał rządził Polską ze Sławkiem narkomanem” – napisano na wymierzonym w Rafała Trzaskowskiego i Sławomira Nitrasa płótnie. „Znajomi z loży, w której był Sławomir Nitras, mówią, że minister wpadł w szał, jak zobaczył transparent. Miał odgrażać się, że on by zrobił porządek z autorami napisu” – relacjonował reakcję Nitrasa dziennikarz Telewizji Republika, Marcin Dobski.
Czy zrobią „porządek”? Zapewne nie będzie to kwestia emocji, z których rozchwiania słynie minister sportu i turystyki, a decyzja polityczna, która zapadnie na najwyższym szczeblu. Jeśli jednak tendencje społeczne, które – delikatnie mówiąc – nie sprzyjają Rafałowi Trzaskowskiemu, będą się utrzymywać, nie jest wykluczone, że taka decyzja zapadnie. I choć historia powtarza się jako farsa, co dobitnie pokazuje nam ostatnie 1,5 roku rządów koalicji 13 grudnia, to warto pamiętać, że farsa również może być groźna. To widzimy także, gdy grono „osobistych wrogów Tuska” rośnie.