Część amerykańskich mediów ogłosiła dziś zwycięstwo Demokraty Joe Bidena w wyborach prezydenckich w USA, choć nie policzono jeszcze wszystkich głosów w kilku stanach. Tymczasem Donald Trump nie zamierza się jeszcze poddawać i twierdzi że w trakcie procesu wyborczego dochodziło do fałszerstw. - Debata publiczna i publicystyka wokół sytuacji powyborczej w USA i kontrowersji dotyczących liczenia głosów zboczyła zaraz po nocy wyborczej w pewnym kierunku, który pomija zasadniczy problem tych wyborów, służy przykryciu nieprawidłowości - pisze dla Niezalezna.pl korespondent z USA Maciej Rusiński - koordynator Klubów "Gazety Polskiej" w Ameryce Północnej.
Agencja Associated Press i telewizje CNN, NBC oraz Fox News ogłosiły w sobotę, że kandydat Demokratów na prezydenta USA pokonał w wyborach ubiegającego się o reelekcję Donalda Trumpa i zostanie 46. prezydentem Stanów Zjednoczonych. I choć liczenie głosów w niektórych stanach jeszcze się nie zakończyło, z całego świata napływają gratulacje dla Joe Bidena i Kamali Harris, która zostanie pierwszą kobietą na stanowisku wiceprezydenta USA, jeśli wyniki się potwierdzą.
Donald Trump nie zgadza się z werdyktem mediów i twierdzi, że wybory w Stanach Zjednoczonych jeszcze się nie zakończyły.
"Wszyscy wiemy, dlaczego Joe Biden spieszy się z tym, by fałszywie uznać się za zwycięzcę, i dlaczego zaprzyjaźnione z nim media tak bardzo mu w tym pomagają: oni nie chcą, by prawda została ujawniona"
- przekazał Trump w oświadczeniu opublikowanym przez agencję AP.
Nasz korespondent z USA Maciej Rusiński zwraca uwagę na próby odwrócenia uwagi od fałszerstw wyborczych.
Debata publiczna i publicystyka wokół sytuacji powyborczej w USA i kontrowersji dotyczących liczenia głosów zboczyła zaraz po nocy wyborczej w pewnym kierunku, który pomija zasadniczy problem tych wyborów, służy przykryciu nieprawidłowości. Podczas gdy coraz większa rzesza komentatorów, już nawet nie wspominając stronniczych z natury polityków, zaczęła koncentrować się na narracji, że Donaldowi Trumpowi rzekomo brakuje dowodów na fałszerstwa, że sprzyja fake newsom, itd., skutecznie wyciszono w mediach kwestię sposobu organizacji i przeprowadzenia tych wyborów, który urągał elementarnym standardom jakichkolwiek demokratycznych wyborów.
Jest to ważny temat z kilku powodów; kwestia też może być elementem drogi prawnej wobec przejawów fałszerstw, która się jeszcze nie rozpoczęła na dobre, a zatuszowanie czy przemilczenie tego podstawowego aspektu stało się także częścią dezinformacji do przeforsowania korzystnego wyniku dla Demokratów. Wykazać skutecznie w sądzie konkretne przypadki fałszerstw nie jest rzeczą mechaniczną, natychmiastową i łatwą, bo trzeba wskazać, że np. John Doe czy Jan Kowalski popełnił fałszerstwo, czy że nieprawidłowości w jakiejś komisji były nieprzypadkowe i na dostatecznie dużą skalę. Natomiast same wybory gwałcące różne standardy mogą teoretycznie być argumentem prawnym do unieważnienia wyników w którymś stanie, choć jest to mniej realna opcja atomowa. Ale także, i przede wszystkim, warto zadbać i napominać, że skandaliczne, proszące się o nadużycia i fałszerstwa procedury wyborcze, przepchane w USA pod pretekstem nietypowej sytuacji spowodowanej epidemią, nie powinny mieć miejsca nigdy i nigdzie więcej.
Przypomnijmy, chociaż skrótowo, że spora część stanów przeprowadziła wybory w ten sposób, że karty rozesłano automatycznie, bez proszenia o nie, według nieprecyzyjnego rejestru zamieszkania, zwyczajną pocztą, do wszystkich potencjalnych, możliwych wyborców. Karty nie wymagały praktycznie weryfikacji by je wypełnić i odesłać. To, że karty dotarły na adresy zmarłych już osób lub na nieaktualne adresy żyjących, nie jest plotką czy domysłem a faktem. Dodatkowo w wielu stanach zabrakło mechanizmu, poza zapisem w prawie, który utrudniłby wysłanie głosu oraz pojawienie się osobiście w komisji. Regulamin komisji obiecywał, że miały się upewniać przy liczeniu, że ostatecznie będzie rejestrowany tylko jeden głos danej osoby, ale jak to wyglądało w praktyce komisja po komisji- nie wiemy. Następnie kwestia akceptowania głosów nadchodzących pocztą karykaturalnie długi czas po dacie wyborów, było kolejną obawą i zaproszeniem do nadużyć. Co ważne, wobec tych wyborów w USA często używa się zwrotu „wybory korespondencyjne”, ale do rzetelnych wyborów korespondencyjnych pozostawiały one sporo do życzenia. Generalnie wybory korespondencyjne mogą być sprawne, rzetelne i szczelne, ale te takie nie były.
Powyższe obawy o nieszczelność systemu powinny być głośnym tematem przy statystycznie mało-prawdopodobnych przetasowaniach głosów w tych swing states, w których liczono je długie dni od następnego ranka, względem stanu i proporcji głosów policzonych w noc wyborczą. Wyciszenie tej dyskusji wymagało dużej „proaktywności” i stronniczości mediów w USA, bo jak wytłumaczyć, że platforma jak Twitter, która nawet nie jest agencją prasową, a tym bardziej nie powinna być arbitrem prawdziwości i słuszności opinii, cenzuruje publicystów, polityków, dziennikarzy z dużym dorobkiem, czy samego prezydenta.
Dostrzega się też dziś błędne, krzywdzące opinie obwiniające Donalda Trumpa, że rzekomo zbagatelizował i zaprzepaścił tę sprawę przed wyborami na własne życzenie. W retrospekcji mógł naciskać na tę kwestię jeszcze bardziej, ale to Donald Trump, nie tylko jako zainteresowany kandydat, ale w ogóle jako osoba publiczna, ostrzegał i przeciwstawiał się tym fatalnym metodom wyborów najmocniej i najgłośniej ze wszystkich. Znów, napotkał tu sporo opozycji nie tylko ze strony władz stanowych, całego lokalnego i politycznego aparatu Demokratów, lecz także ze strony mediów, które wyciszały temat, lub wręcz traktowały zastrzeżenia jako fanaberie Trumpa używając narracji do próby dyskredytowania go. Co ważne, ta silna i skoncentrowana opozycja wobec Trumpa w tej kwestii, oraz parcie do przeprowadzenia wyborów właśnie w taki karygodny sposób (batalie sądowe np. o dopuszczalne głosy trwały praktycznie do dnia wyborów) nakazuje zadać pytanie, na ile ten wieloetapowy chaos wyborczy był celowy.
Jest to przykry epizod, bo ostatecznie traci na tym wiarygodność i system polityczny Stanów Zjednoczonych, a napięcia społeczne mogą się jeszcze bardziej zradykalizować. Bez względu na to, czy Donaldowi Trumpowi uda się zakwestionować wyniki na drodze sądowej, co staje się coraz mniej realne przy sporej opozycji oraz wrogości i aktywnej roli mediów, te straty są nieodwracalne. Światowy superpower, zaangażowany na wszystkich kontynentach, przeprowadził wybory na wzorcach państw trzeciego świata, stłumił swobodną debatę publiczną. To niestety powróci. Dziś skompromitowani despoci jak Aleksandr Łukaszenko występują w cyniczny sposób załamując ręce nad stanem demokracji i standardami wyborczymi w Stanach Zjednoczonych. Mają pretekst i to jest ich święto. Tylko czekać na podobne reakcje włodarzy Rosji lub Chin.