Powołanie Radosława Sikorskiego na urząd wicepremiera w ramach szumnie zapowiadanej rekonstrukcji rządu w lipcu tego roku wśród komentatorów dość powszechnie odbierane było jako element przyjęcia przez Donalda Tuska konfrontacyjnej postawy wobec świeżo wybranego prezydenta. Szef MSZ wielokrotnie wchodził w polemiki z Nawrockim, równocześnie próbując ustawiać go w roli jedynie przekaziciela opinii rządu na forum międzynarodowym. Strategia ta była widoczna choćby podczas wizyty głowy państwa w Stanach Zjednoczonych, jednak ówczesne starcie zakończyło się wygraną prezydenta i wizerunkowym ośmieszeniem Sikorskiego. Tego drugiego zapamiętamy głównie ze zdjęć sprzed Białego Domu. Sikorski z tej lekcji nie wyniósł niczego poza przekonaniem, że w relacjach z Pałacem Prezydenckim odgrywać ma rolę harcownika. Bo choć państwu i spójności jego polityki zdecydowanie to nie służy, to taka postawa podoba się w najtwardszym elektoracie KO.
Ambicje Sikorskiego
O tym, że Radosław Sikorski, który dwukrotnie przegrał prawybory prezydenckie we własnych szeregach, wciąż ma ambicje pokierowania pracami rządu Koalicji Obywatelskiej, mówi się od wielu miesięcy. I choć organizowana przez niego, konkurencyjna wobec skromnego Campusu Rafała Trzaskowskiego, impreza „Zew” nie była oszałamiającym sukcesem, Sikorski stara się zwiększać swoje poparcie wśród najbardziej radykalnych segmentów elektoratu KO, grup aktywnych w internecie (zwłaszcza w tych tworzonych i orkiestrowanych przez Romana Giertycha) oraz odbiorców kanałów Jana Pińskiego i Elizy Michalik. I w tym działaniu jest akurat skuteczny. Tym bardziej, im mocniej wchodzi w spór z prezydentem.
Spór ten ma zaś charakter przede wszystkim kompetencyjny. Podczas niedawnego wystąpienia w Sejmie minister Sikorski nie tylko nazwał Nawrockiego „nacjonalistą” i zarzucał mu wspieranie idei wystąpienia Polski z Unii Europejskiej, lecz również próbował przekonać go do rezygnacji z prób współtworzenia naszej polityki zagranicznej. „Rola konstytucyjna, do jakiej naród pana wybrał, nie pozwala kształtować polskiej polityki zagranicznej wedle własnego widzimisię. Jest pan najwyższym reprezentantem Polski w stosunkach z zagranicą. Reprezentantem. Reprezentuje pan politykę zagraniczną, którą zgodnie z art. 146 Konstytucji formułuje Rada Ministrów” – pisał Sikorski.
Owszem, artykuł ten wskazuje na rząd jako organ prowadzący politykę zagraniczną, natomiast art. 136 głosi, że „prezydent Rzeczypospolitej w zakresie polityki zagranicznej współdziała z prezesem Rady Ministrów i właściwym ministrem”. W ustawie zasadniczej nie ma żadnego zakazu dla prezydenckiej inicjatywy w tym względzie, trudno bowiem, by ustawą, nawet najważniejszą, nakazywać pełną jednomyślność przedstawicieli różnych organów władzy państwowej. Przez lata politycy KO krytykowali prezydenta Andrzeja Dudę za brak własnego zdania i bycie „długopisem” Jarosława Kaczyńskiego, choć był to obraz daleki od prawdy. Dziś oczekują, by Karol Nawrocki stał się notariuszem ich rządu, firmując politykę, którą uważa za szkodliwą, i podpisywał każdą nominację – nie tylko w dyplomacji (nominacje ambasadorskie Ryszarda Schnepfa i Bogdana Zdrojewskiego, a także świeża sprawa odmowy przyznania odznaczeń, wobec których resort nie raczył nawet w wielu przypadkach przygotować uzasadnienia), ale i w służbach czy wymiarze sprawiedliwości. Przypomnijmy, że po niedawnej odmowie awansów sędziowskich dla 46 sędziów, zaangażowanych wcześniej w krytykę zmian w wymiarze sprawiedliwości, Nawrocki odmówił uhonorowania oficerów służb, którzy wcześniej – według stanowiska Pałacu Prezydenckiego – mogli być zaangażowani w destabilizację kampanii kandydata na najważniejszy urząd w państwie.
Nawrocki ma prawo oponować
Kwestia awansów oficerskich ma jeszcze głębszy wymiar. Chodzi nie tylko o domniemaną ingerencję służb w kampanię, lecz również obecne zachowanie ich zwierzchników. Ci, mimo że prawo nakłada na nich taki obowiązek, odmawiają spotkania z prezydentem RP i przekazywania mu informacji. Nie tylko na temat awansów czy odznaczeń, lecz przede wszystkim dotyczących bieżących zagrożeń dla bezpieczeństwa państwa i planów przeciwdziałania. Co więcej, w myśl ustawy o obronie ojczyzny prezydent „może zwracać się do wszystkich organów władzy publicznej, administracji rządowej i samorządowej, przedsiębiorców, kierowników innych jednostek organizacyjnych oraz organizacji społecznych o informacje mające znaczenie dla bezpieczeństwa i obronności państwa”.
Dziś instytucje podległe pośrednio lub bezpośrednio premierowi Donaldowi Tuskowi nie realizują tych obowiązków. – Odwołano cztery moje spotkania z szefami służb – to właśnie na nich miały zostać omówione kluczowe kwestie dla bezpieczeństwa Polski; miały też zapaść decyzje dotyczące nominacji oficerskich – mówił w pierwszych dniach listopada Nawrocki. – W ten sposób po raz kolejny premier wykorzystał służby specjalne w walce politycznej. W czasie, gdy za naszą wschodnią granicą trwa wojna, zdecydował, że prezydent, zwierzchnik sił zbrojnych, ma być pozbawiony dostępu do najważniejszych informacji o bezpieczeństwie państwa – ostrzegał.
Rząd nie ma znaczenia na arenie międzynarodowej
Te przepychanki angażują rząd w momencie, gdy na arenie międzynarodowej sprawy bezpośrednio dotykające bezpieczeństwa naszego kraju wyraźnie przyspieszają. Obserwujemy duży ruch w sprawie pokoju na Ukrainie. Pomysły przedstawiane przez Amerykanów nie zawsze są najlepszymi możliwymi rozwiązaniami z punktu widzenia Polski, tymczasem podczas ważnych rozmów z udziałem państw UE, które mają mieć większe znaczenie w zakresie postanowień przyszłego pokoju, naszego rządu nie ma. I to nie dlatego, że jesteśmy, jak próbuje tłumaczyć Paweł Kowal, zbyt silnym, budzącym niepokój stron graczem. W budowaniu naszej pozycji nie pomaga na pewno fakt, że rząd na wszelkie możliwe sposoby toczy polityczną wojnę z prezydentem. Wbrew zapewnieniom Tuska i jego ludzi nasza pozycja w polityce międzynarodowej słabnie, co widać nie od dziś. Z kwestii ukraińskich wycinani jesteśmy od dawna, o czym przekonał się sam premier, podróżujący niegdyś do Kijowa w innym wagonie niż pozostali europejscy przywódcy.
Poza aktami dywersji wzmaga się też inny atak na Polskę, tym razem w kwestiach polityki symbolicznej. Wracają fałszywe narracje o naszej współwinie za zbrodnie II wojny światowej, obecne w stanowiskach żydowskich historyków, jak i nowych publikacjach, przedstawianych jako prace naukowe. Niedawno w głoszenie narracji o polskiej winie bardzo aktywnie włączyła się TVP. Czy jest to wstęp do szerszej geopolitycznej zmiany, w której rolę odegrać ma też radykalizacja naszej sceny politycznej? Niepokojących pytań można dziś postawić bardzo wiele, niestety giną one w rządowej kanonadzie, wymierzonej wyłącznie w kompetencje prezydenta, a więc osoby mającej potencjał, by jednoczyć Polaków w sytuacji zagrożenia.