Profesor Hartman, w przerwach nad refleksjami o depenalizacji związków kazirodczych i piękna oraz wzniosłości stosunków seksualnych między rodzeństwem, aktywnie zabiera głos w polskiej debacie publicznej (jak to w ogóle możliwe, zważywszy na jego poglądy, trzeba się spytać kolegów Hartmana z „Polityki”, „GW” czy PO).
Ostatnio zdecydował się zaatakować Samuela Pereirę i portal TVP Info za to, że nie złożyli dostatecznego hołdu Marianowi Turskiemu. Głos Hartmana w tej sprawie jest ciekawy nie z powodu jego przenikliwości. Jest idealnym przykładem kompleksów i zaściankowości, jakie cechują środowisko tego „intelektualisty”, ten – sam siebie uważający za wielkich światowców – salon. W jaki bowiem sposób Hartman usiłuje bagatelizować stalinowską przeszłość Turskiego? Argumentów jest kilka, ale od razu widać, który jest najważniejszy. Ten, że Turski był szanowany za granicą. Znał „wielki świat” (określenie Hartmana), bywał w Białym Domu, znał ważnych ludzi i jadał z nimi kolacje. To wywołuje u Hartmana skrajny zachwyt. Staje się argumentem ostatecznym, byśmy przed Turskim padali na kolana. Całość wypowiedzi Hartmana jest dodatkowo obrzydliwym, śliskim hołdem. Hartman, ten nasz groteskowy fanatyk ateizmu, obnoszący się z niewiarą w Boga na każdym kroku, wciąż męczący katolików prymitywnymi, agresywnymi zaczepkami, nie jest w stanie wytrzymać, nie tworząc własnych bożków. Złotych cielców, którym oddaje bałwochwalczą cześć i oczekuje od reszty Polaków takiej samej postawy. To zresztą typowy mechanizm większości lewicowych środowisk. Wycierając sobie gęby sloganami o odrzuceniu fanatyzmu religijnego, o wolności, jaka ma tkwić w akcie rezygnacji z wiary, sami błyskawicznie wytwarzają świeckie sekty, w których przestrzeń niezależności i autonomii jednostki właściwie nie istnieje. Wszyscy mają mówić i wierzyć w to samo, kontrola ma być pełna, najmniejsze odstępstwo karane jest z największą surowością. Hartman idealnie pokazuje ten lewicowy paradoks – krzyczy o niezależności, a marzy tylko o jednym: o byciu w stadzie, o padaniu na kolana przed kolejnymi „autorytetami”, które mu się podsunie.