Zatrzymany w połowie drogi rajd na Moskwę Jewgienija Prigożyna rozczarował optymistów, którzy spodziewali się rozlewu krwi i rozpadu systemu władzy Władimira Putina.
Zbuntowany szef Grupy Wagnera ratował własną skórę, ponieważ decyzja Siergieja Szojgu o wcieleniu najemników do regularnej armii w zasadzie likwidowała jego jedyny atut – wiernopoddańcze wojsko pod jego rozkazami. Osłabiony Putin nie mógł pokazać, że negocjuje z buntownikiem, skoro wcześniej nazwał go zdrajcą. Wystawił więc Alaksandra Łukaszenkę jako emisariusza pokoju. Prigożynowi winy darowano, pojedzie jednak na Białoruś. Po co? Powodów może być wiele. Aby przeczekać, aż kryzys w Moskwie się rozwinie. Aby sterować prowokacjami z udziałem wagnerowców na granicach z NATO, jeśli ów pucz, którego nie było, był tylko maskirowką. Może także dokonać tam żywota z rąk seryjnego samobójcy.