Czy obywatele mają głos?
Istnieje uzasadniona obawa, że inicjatywa prezydenta napotka obstrukcję ze strony Senatu, a wola kilku milionów Polaków zostanie po raz kolejny zignorowana przez Platformę Obywatelską.
Nie zazdrościłem prezydentowi Andrzejowi Dudzie konieczności podejmowania decyzji w sprawie referendum wyznaczonego przez Bronisława Komorowskiego na 6 września.
Myśl o nim zdążyła już bowiem rozbudzić oczekiwania społeczeństwa związane z możliwością decydowania o podstawowych kwestiach ustrojowych (jednomandatowe okręgi wyborcze), wzmocnione populistycznym hasłem rezygnacji z budżetowego finansowania partii politycznych – m.in. te kwestie mają być przedmiotem wrześniowego głosowania. Zatem proste odwołanie ogłoszonego już referendum dawałoby oręż do ręki wszystkim tym, którzy są wrogo nastawieni do obecnego prezydenta. Mogliby krzyczeć: „Popatrzcie, jaki obłudnik! Mówi o upodmiotowieniu obywateli, a nie pozwala ludziom się wypowiedzieć!”.
Jednocześnie pojawiły się postulaty zgłaszane przez Prawo i Sprawiedliwość, dotyczące uzupełnienia referendum o dodatkowe pytania. Dodajmy – pytania, które wcześniej zostały poparte kilkoma milionami podpisów, dotyczące kwestii niezwykle nośnych społecznie. Inne ugrupowania korzystają z tej okazji i zgłaszają kolejne pytania referendalne. Cóż z tego, że ważne są one tylko dla polityków tych ugrupowań, na ogół ze znikomym poparciem społecznym. Pojawiły się w przestrzeni publicznej i trzeba coś z nimi zrobić.
Do tego jeszcze pojawiło się chwytliwe hasło zgłoszone przez PSL, aby odwołać referendum, a zaoszczędzone na tym pieniądze przeznaczyć na pomoc dla poszkodowanych przez suszę.
Na niby i naprawdę
Dziś znamy już decyzję prezydenta w sprawie referendów. Jedno odbędzie się 6 września, a kolejne – połączone z wyborami parlamentarnymi – 25 października. To pierwsze, będące kosztowną i nikomu niepotrzebną resztówką kampanii Bronisława Komorowskiego, wywołuje sporo zamieszania w życiu politycznym. Będzie to bezsensownie wydane 100 mln zł z rezerwy. Z tej samej rezerwy, z której można by przecież udzielić pomocy rolnikom dotkniętym klęską suszy. Do tego wszystkiego odbędzie się ono przy braku jakiejkolwiek merytorycznej dyskusji dotyczącej kwestii poruszonych w pytaniach. Tego braku z pewnością nie zrekompensuje kampania referendalna, oparta na spotach reklamowych. Dlatego z dużą dozą pewności można przewidywać, że nie pociągnie żadnych skutków (poza kosztami) z racji niskiej frekwencji.
Z inną sytuacją mamy do czynienia w wypadku drugiego referendum. Już chwilę po ogłoszeniu przez prezydenta swojej decyzji rozległy się głosy oburzonych komentatorów: „To dalszy ciąg kampanii!”, „To realizacja wyborczych obiecanek!”. Zwłaszcza ta druga opinia była co najmniej mało logiczna. Jak bowiem można oburzać się na polityka, że realizuje obietnice złożone w kampanii wyborczej. Chyba że ci, którzy takie opinie wygłaszają, uważają, iż to, co mówi się w kampanii wyborczej, do niczego nie zobowiązuje, a działania podejmowane po wyborze mogą stać w sprzeczności z głoszonymi wcześniej hasłami. Można mieć tylko nadzieję, że osoby o takich poglądach już po najbliższych wyborach odejdą w polityczny niebyt.
Obstrukcja Senatu
Zamiar rozpisania referendum na 25 października nie rozstrzyga jednak o tym, czy ono się odbędzie. Pamiętać należy, że konieczna jest zgoda Senatu, w którym koalicja rządowa dysponuje większością. Marszałek Senatu Bogdan Borusewicz również nie słynie z obiektywizmu w swoich ocenach. Błysnął już myślą, że referendum 6 września „było zarządzone przez prezydenta”, a to 25 października to inicjatywa „partii politycznej, której prezydent uległ”. Istnieje uzasadniona obawa, że inicjatywa prezydenta Dudy napotka obstrukcję ze strony Senatu, a wola kilku milionów Polaków zostanie po raz kolejny zignorowana przez Platformę Obywatelską.
Tym bardziej że PO nadal uważa społeczeństwo za bandę durniów. Przecież nie kto inny, jak marszałek Małgorzata Kidawa-Błońska niedawno stwierdziła, że w sprawie sześciolatków w szkołach trzeba odwołać się do mądrości parlamentarzystów. Tę mądrość już kilkakrotnie parlamentarzyści pokazali, np. oddając na przemiał podpisy pod wnioskiem referendalnym. Zresztą te podpisy były mało istotne, jak bowiem stwierdziła posłanka Joanna Mucha (również z PO) „były zbierane pod kościołami”. PO chce więc po raz kolejny dokonać ich politycznego zmielenia.
Propagandą w podświadomość
Wszystko to dzieje się w warunkach zorganizowanej przez największe media, opartej na bełkocie PO kampanii wymierzonej w prezydenta Andrzeja Dudę. Nie warto przytaczać tego, co wypisuje np. poseł Stefan Niesiołowski, strasząc PiS-owską apokalipsą i szalejącą policją (nie wiadomo, polityczną czy religijną) lub wynurzeń na Facebooku red. Jacka Pałasińskiego z TVN-u. Wystarczy na chwilę nawet włączyć rządowe media, by przekonać się o trwającej nagonce. Lamenty dyżurnych „ekspertów” nad „nieodpowiedzialnym rozbudzaniem oczekiwań przez prezydenta”, ogłaszających, że „prezydent udowadnia, iż jest prezydentem jednej partii”, rozlegają się nieustannie. Wygląda to tak, jakby przekazy dnia docierały nie tylko do posłów partii, ale także do jej funkcjonariuszy w mediach.
Propaganda Platformy Obywatelskiej niestety odnosi skutek. Kilka rozmów ze znajomymi pozwala stwierdzić, że nawet najgłupsze opinie polityków PO potrafią nie tyle przekonać ludzi, ile trafić do ich podświadomości. Nieustannie powtarzany refren rozpisany na różne głosy – to stara metoda propagandy.
Taki jad nienawiści będą nam sączyli z pewnością do wyborów. A nawet dłużej, jeżeli pozwolimy im te wybory wygrać.