Wyszukiwanie

Wpisz co najmniej 3 znaki i wciśnij lupę
,Tomasz Truskawa,
14.12.2014 08:29

​Polityka wychodzi na ulice

13 grudnia 1981 r. na długo zapisał się w pamięci polskiego społeczeństwa. Nie tylko jako data historyczna, ale też jako niezabliźniona rana.

13 grudnia 1981 r. na długo zapisał się w pamięci polskiego społeczeństwa. Nie tylko jako data historyczna, ale też jako niezabliźniona rana. Zbrodniarze, którzy zaatakowali czołgami własnych obywateli, nadal nie zostali osądzeni. Niestety tak już chyba pozostanie. Zostaje tylko osąd moralny. A ten wśród nas jest jednoznaczny i inny nie będzie.

O samym stanie wojennym i okolicznościach jego wprowadzenia napisano już wiele prac historycznych (choć na pewno nie wyczerpano tematu) i wiele tekstów publicystycznych. Wokół stanu wojennego narosły dyskusje, pojawiło się wiele różnych ocen. Nawet wśród działaczy podziemia solidarnościowego są tacy, którzy gotowi są komunistyczną ekipę usprawiedliwić lub co najmniej zwolnić od odpowiedzialności. Obserwując przez ostatnie 25 lat przekaz głównych mediów – już mnie to nie dziwi.

Niechciani krytycy
Zastanawia mnie jednak coś innego – zgodny chór potępiający PiS, a Jarosława Kaczyńskiego w szczególności, za zamiar „podpalenia Polski” czy wręcz wprowadzenia stanu wojennego, co ma nastąpić wskutek zorganizowania 13 grudnia br. manifestacji pod hasłem obrony demokracji w Polsce.
 
A czy przypadkiem wszystkim, którzy podjęli walkę z reżimem po 13 grudnia 1981 r. nie chodziło m.in. o swobodę organizowania manifestacji? Że o wolnym słowie już nie wspomnę.
 
Zdumiewające jest to, że z jednej strony słychać płacze i żale o brak społeczeństwa obywatelskiego, a z drugiej jeżeli pojawia się grupa ludzi (w demonstracji pójdą nie tylko działacze partyjni) przejawiająca zainteresowanie sprawami publicznymi i chcąca to zainteresowanie zamanifestować, zaraz staje się ona „wrogiem demokracji”. Może zatem chodzi o taką swobodę wyrażania poglądów, która zawężona ma być do poglądów popierających władzę. Tylko co to ma wspólnego z demokracją i wolnością?

Propagandowe uciszanie
Wiem, że wśród wielu działaczy dawnej opozycji antykomunistycznej zorganizowanie partyjnej (a co najmniej przez partię polityczną organizowanej) manifestacji właśnie w dniu 13 grudnia wywołuje sprzeciw. Wielu wolałoby, żeby z tą datą wiązały się tylko uroczystości rocznicowe upamiętniające ofiary stanu wojennego, wieczornice oraz wręczanie orderów i odznaczeń. Czy jednak każdy, kto tego dnia będzie chciał organizować jakieś uroczystości, ma zwracać się do środowisk dawnej opozycji o pozwolenie? Zresztą do kogo konkretnie, do jakich środowisk?
 
Coś się jednak złego dzieje z naszą demokracją. Być może rację ma Joseph A. Schumpeter, który w książce „Kapitalizm. Socjalizm. Demokracja” napisał: „Tam, gdzie zasady strukturalne istniejącego społeczeństwa są kwestionowane i gdzie powstają problemy rozbijające naród na wrogie obozy, demokracja nie przynosi pozytywnych rezultatów. Jeżeli w grę wchodzą interesy i ideały, co do których brak w narodzie jakiejkolwiek gotowości do kompromisu, demokracja może w istocie w ogóle przestać działać”.
 
Wydaje się, że diagnoza ta ma zastosowanie do dzisiejszej sytuacji w Polsce. Jednak problem tkwi nie w tej manifestacji, a w tym, że trzeba było ją zorganizować. Czy nikt z krytyków marszu nie zastanawia się, dlaczego jako obywatele mamy tak małe zaufanie do państwa i jego instytucji, że nie zwracamy się do nich, a zmuszeni jesteśmy do wychodzenia na ulice. Czy nikogo nie zastanawia fakt, że zamiast poważnej debaty publicznej mamy ze strony rządzących kpiny i groźby wobec tych, którzy kwestionują jakość naszego systemu wyborczego i jego procedur? A może rządzący uznają, że rzeczywiście „nic się nie stało” i wybory przebiegały prawidłowo? Że jedynym problemem było wadliwe działanie programu komputerowego? Dlaczego nie ma w Polsce typowych dla demokracji przedstawicielskiej kanałów komunikacji społecznej? Dlaczego, żeby usłyszano głos tych, którzy mają inne oczekiwania wobec państwa niż tylko gorąca woda w kranie, muszą oni wyjść na ulice? Dlaczego z ław rządowych nieustannie rozlega się śpiew „Polacy, nic się nie stało”? Czy chodzi o uśpienie społeczeństwa przed kolejnymi wyborami? Dlaczego próbuje się wywołać uczucie zażenowania, a nawet wstydu wśród tych, którzy ideę marszu 13 grudnia popierają?

Głos ulicy
Może jednak ci, którzy chcą 13 grudnia manifestować w związku z zagrożeniem demokracji, mają jednak trochę racji. Może to właśnie oni przypominają, że demokracja to nie dyktatura matematycznej większości, ale sposób rządzenia, który polega na poszanowaniu praw mniejszości.
 
Nawet jeżeli ktoś nie zgadza się z celami czy hasłami manifestacji, to nie powód, by odmawiać jej organizatorom prawa do niej. Wszak zdarzenia, które legły u podstaw jej ogłoszenia, są faktami, są rzeczywistym problemem. Nie chodzi tu nawet o ostatnią kompromitację przy wyborach samorządowych czy o zatrzymanie dziennikarzy w trakcie wypełniania obowiązków (choć każdy z tych wypadków uprawniałby do głośnego protestu w obronie zasad demokracji). Istnieje bowiem ciąg zdarzeń, dotyczący zarówno funkcjonowania aparatu państwowego, jak i jakości klasy politycznej (w tym sposobu jej wyłaniania), wielu bezkarnych afer, aferek i zwykłego złodziejstwa, faktycznej nierówności obywateli w dostępie do służby zdrowia, oświaty czy pomocy prawnej. Nie uciekniemy zatem od publicznej debaty nad jakością naszego państwa, nad zastosowanymi rozwiązaniami i nad potrzebą ich zmiany i udoskonalenia.

Pozostaje jednak pytanie, czy rządzący chcą takiej debaty, czy do niej dopuszczą (a przecież okres przedwyborczy jest właściwym momentem dla niej i dla późniejszej możliwości dokonania rzeczywistego wyboru przy urnach). Jeżeli tak się nie stanie, to jedynym miejscem, w którym będzie mogło być wyrażane niezadowolenie, pozostaną ulice. Odpowiedzialność za taki przebieg wydarzeń spadnie jednak nie na protestujących, lecz na tych, którzy do debaty nie dopuścili.