Wszyscy jesteśmy ch…
Żeby być w III RP autorytetem, a co najmniej „człowiekiem na pewnym poziomie”, trzeba deklarować to, co akurat trzeba. Jeśli Jarosław Kaczyński powie, że Biedronka to tani sklep, natychmiast ogłosić, że się tam kupuje. Jeśli Kaczyński źle się wyrazi
I tak dalej.
Ale przyznać trzeba, że mobilizacja w obronie aktualnej bohaterki salonów III RP, jaką stała się niejaka Ewa Wójciak, lżąc wulgarnie papieża, wyznaczyła standard, który już trudno będzie przebić. Mniejsza o brednie o „konstytucyjnej wolności słowa” czy „totalitarnych praktykach” zastosowanej wobec tej żenujące persony (spytajcie jakiegoś Amerykanina, jak tam się wylatuje z pracy z dnia na dzień za prywatne zachowanie, jeśli szef uzna, że szkodzi ono wizerunkowi firmy). Te argumenty solidaryzującym się z prymitywnym prostactwem intelektualistom III RP nie wystarczyły. Rzucili się oni dowodzić ze śmiertelną powagą, że nazwanie kogoś ch… wcale nie jest obelgą. Że to słowo artystyczne, rodzaj „performance’u”, całkowicie nieobraźliwe, i oni na przykład się za nie nie obrażają.
Poważnie! Nazajutrz po tym, jak wyłożono te mądrości u Lisa, pewna dziennikarka z przekonaniem zapewniała mnie, że ona, jak ją ktoś nazywa k… albo ch…, to się wcale nie gniewa.
Słowem, oznajmiła nam elita III RP, zjednoczona w poparciu dla prostaczki z wyższych sfer: „Wszyscy jesteśmy ch…”. I z ręką na sercu przyznać muszę, że po raz pierwszy nie sposób się z elitą nie zgodzić.