Chwila wspomnień
6 grudnia cypryjski kontenerowiec zderzył się z samochodowcem „Baltic Ace” pod banderą Bahamów ok. 50 km od Rotterdamu na uczęszczanym szlaku morskim. Mierzący blisko 150 m „Baltic Ace” po kolizji zatonął.
Pracowałem kiedyś jako konsultant w egipskiej kompanii promowej, która powstała po wielkiej katastrofie promu „Al-Salam” na Morzu Czerwonym, po drodze do Safagi. Wtedy większość pasażerów zginęła. Z ponad 1440 ludzi uratowano tylko 388. Kompania zmieniła nazwę, wymieniła promy, jeden z prezesów wylądował w więzieniu. Sama jednak kompania pracowała dalej, bo biznes pozostaje biznesem. Tylko zatrudnili zachodnią firmę jako menedżera i mnie jako eksperta, żeby trochę jednak poprawić bezpieczeństwo. Do tej pory kompania egipska pracowała bowiem zgodnie z zasadą: jak Allah zechce, to nic się nie stanie, a jak zechce, to się stanie, i co tu można na to poradzić. Miła praca. Trochę na statkach wożących pielgrzymów do Mekki, zbierając dane, trochę w hotelach i basenach hotelowych, z komputerem i drukarką w pokoju. Napisałem im 26 różnych manuali, instrukcji, list alarmowych, które wyrzucili do śmieci, jak podejrzewam, natychmiast po odlocie mojego samolotu z Kairu. No, ale zapłacili tyle, że nie mam złych uczuć. Widać jednak doszli do wniosku, że opieka Allaha pewniejsza.
Jeden z moich poprzednich statków, „Albatros”, teraz już się nim golimy, bo pocięli staruszka na złom, czyli na żyletki, rozpruł sobie 80 m bieżących dna, wchodząc na pełnej prędkości na skałę pod Wyspami Brytyjskimi. Jak patrzyłem potem (zatrudniono mnie tam już po katastrofie) na mapie, tzw. sążniowej, skała ta była bardzo słabo widoczna, ot, taki punkcik. Jak mapa akurat była parę razy złożona na tym punkciku, to nieuważny nawigator mógł po prostu przejechać ołówkiem, wyznaczając kurs, i tego punkciku nie zauważyć. Bywa i tak, co tu ukrywać. Nie pierwszy raz w historii i pewnie nie ostatni. A ekran może się mylić. Albo się nagle wyłączyć, co też nie raz i nie dwa się zdarzało.
Na pewno po takiej spektakularnej katastrofie będą nas „trzepać” wszystkie inspekcje, zresztą, proszę bardzo, my zawsze gotowi, sami się sprawdzamy, bez przypominania. Jak zatonął „Herald of Free Enterprise” w porcie, dosłownie 200 m od nabrzeża, bo nie domknięto furty dziobowej, to wszystkie promy musiały wprowadzić sygnalizację zamknięcia wszystkich otworów w burtach. Jak zatonęła „Estonia”, to promy w ogóle zaspawały furty dziobowe, potem po cichu odspawały, bo załadunek i wyładunek promu z jedną furtą, tylko rufową, to koszmar.
Pół życia spędziłem, trenując załogi, jeżdżąc od statku do statku i powtarzając po kilkanaście godzin dziennie wszystkie etapy organizacji obrony statku i ewakuacji i jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze. Jak trzeba było, to do drugiej w nocy. Nie ma litości. Tu chodzi o życie. Nieszczęście może się zdarzyć w każdej chwili, jak się przekonali nasi marynarze pod Rotterdamem w ciągu kilku minut.