Wyszukiwanie

Wpisz co najmniej 3 znaki i wciśnij lupę
Reklama
Kultura i Historia

„Nóż w plecy" o poranku. Jak Polacy dowiedzieli się o inwazji Armii Czerwonej?

W siedemnastym dniu heroicznego oporu przeciwko niemieckiej potędze, gdy oczy całego narodu zwrócone były na zachód, gdzie na polach bitew decydowały się losy Rzeczypospolitej, ze wschodu nadszedł cios, który na zawsze miał zmienić bieg historii. Był to cios podstępny, zadany z pogwałceniem traktatów i międzynarodowych umów, który wbił przysłowiowy „nóż w plecy” walczącej Polsce. 17 września 1939 roku nie rozpoczął się jednak od huku dział na granicy, ale od kuriozalnej i pełnej fałszu sceny dyplomatycznej, która rozegrała się w samym sercu sowieckiego imperium – na Kremlu.


Partnerem publikacji jest Fundacja Niezależne Media


Dla Wacława Grzybowskiego, ambasadora Rzeczypospolitej Polskiej w Moskwie, noc z 16 na 17 września 1939 roku miała być kolejną nerwową, bezsenną nocą, wypełnioną nasłuchem sprzecznych doniesień i gorączkowym wysiłkiem utrzymania kanałów dyplomatycznych. Jednak około godziny 2:15 w nocy (czasu moskiewskiego) ciszę w budynku polskiej ambasady przy ulicy Spiridinowka 30 przerwał natarczywy dzwonek telefonu. Zastępca Ludowego Komisarza Spraw Zagranicznych, Władimir Potiomkin, żądał natychmiastowego przybycia polskiego dyplomaty do Narkomindiełu, czyli sowieckiego ministerstwa. Godzina wezwania – trzecia nad ranem – nie zwiastowała dobrych wieści.

Reklama

Ambasador Grzybowski, wytrawny dyplomata, spodziewał się najgorszego, być może nawet wypowiedzenia przez Związek Sowiecki paktu o nieagresji z 1932 roku. Rzeczywistość okazała się jednak gorsza i bardziej absurdalna, niż mógł przypuszczać. W gabinecie Potiomkina odczytano mu treść noty dyplomatycznej, która na zawsze miała stać się symbolem sowieckiej perfidii. Dokument, podpisany przez Wiaczesława Mołotowa, stwierdzał:

„Wojna polsko-niemiecka ujawniła wewnętrzne bankructwo państwa polskiego. W ciągu dziesięciu dni operacji wojennych Polska utraciła wszystkie swoje regiony przemysłowe i ośrodki kulturalne. Warszawa przestała istnieć jako stolica Polski. Rząd polski uległ rozkładowi i nie okazuje przejawów życia. Oznacza to, że państwo polskie i jego rząd faktycznie przestały istnieć”.

Były to kłamstwa tak jawne i bezczelne, że zaskoczyły nawet doświadczonego dyplomatę. W rzeczywistości Warszawa wciąż bohatersko się broniła, a rząd Rzeczypospolitej, choć ewakuowany z centralnej Polski, wciąż legalnie funkcjonował na terytorium kraju. Dalej nota, w tonie fałszywej troski, obwieszczała, że Związek Sowiecki nie może pozostać obojętny na los „pobratymczej ludności ukraińskiej i białoruskiej”, która rzekomo została bezbronna i pozostawiona własnemu losowi. W konkluzji stwierdzano, że Armia Czerwona otrzymała rozkaz przekroczenia granicy w celu „wzięcia pod swoją opiekę życia i mienia ludności Zachodniej Ukrainy i Zachodniej Białorusi”. Co więcej, Sowieci cynicznie deklarowali chęć „uwolnienia narodu polskiego od nieszczęsnej wojny, w którą wpędzili go nierozsądni przywódcy”.

Reakcja ambasadora Grzybowskiego była godna przedstawiciela Rzeczypospolitej w obliczu tak jawnej agresji. Z godnością i stanowczością odmówił przyjęcia noty. Jak wspominał po latach, oświadczył Potiomkinowi, że „odmawia przyjęcia treści noty do wiadomości oraz zakomunikowania jej mojemu rządowi i zgłaszam najkategoryczniejszy protest przeciwko tej treści i formie". Wobec argumentów Sowietów o upadku państwa, niezłomnie ripostował, że Polska istnieje, dopóki jej żołnierze walczą. Opuścił gmach ministerstwa o 4:30, a po powrocie do ambasady, gdzie kurier dostarczył odrzucony dokument, polecił odesłać go pocztą.

Huk na wschodniej rubieży

W czasie, gdy w Moskwie trwała dyplomatyczna farsa, na liczącej ponad 1400 kilometrów wschodniej granicy Polski rozgrywał się już dramat zbrojny.

Pierwsze strzały padły jeszcze przed świtem. Około godziny 4:20 oddziały Korpusu Ochrony Pogranicza (KOP) pod Podwołoczyskami na Podolu jako pierwsze podjęły walkę z wkraczającą Armią Czerwoną.

Dla żołnierzy KOP, formacji elitarnej, zaprawionej w bojach z dywersantami i przemytnikami, był to szok. Od ponad dwóch tygodni wszystkie oczy zwrócone były na zachód. Wiele najbardziej doświadczonych i najlepiej wyposażonych oddziałów KOP zostało już wcześniej przerzuconych do walki z Niemcami, pozostawiając na wschodzie uszczuplone i słabo uzbrojone załogi. W momencie sowieckiej inwazji granicę chroniło zaledwie około 12 tysięcy żołnierzy KOP. Przeciwko nim Stalin rzucił potężne siły Frontów Białoruskiego i Ukraińskiego – łącznie około 1,5 miliona żołnierzy, blisko 4700 czołgów i ponad 3300 samolotów.

Mimo gigantycznej dysproporcji sił polscy pogranicznicy w wielu miejscach podjęli heroiczną, choć beznadziejną walkę. Z archiwalnych dokumentów i nielicznych zachowanych relacji wyłania się obraz chaosu, niedowierzania, ale i niezwykłego męstwa. Sierżant Władysław Zygadło, dowódca strażnicy KOP „Wardomicze”, wspominał poranek 17 września:

„o godz. 4.10 załoga strażnicy „Wardomicze” została napadnięta przez oddziały pograniczne wojsk sowieckich [...] Po oddaniu pierwszego strzału alarmowego przez wartownika [...] zarządziłem alarm załogi, lecz nie zdołałem jej doprowadzić do pełnej gotowości bojowej, gdyż nieprzyjaciel rozpoczął ogień z broni maszynowej”.

Meldunki wysyłane z granicznych strażnic do dowództwa były często ostatnimi wiadomościami od ich obrońców. Lakoniczne komunikaty o przekroczeniu granicy przez sowieckie kolumny pancerne i piechotę, o nawiązaniu walki, o próbach oporu i prośbach o rozkazy, malowały obraz rozpadającej się wschodniej flanki państwa. Dowódca brygady KOP „Podole” meldował o zajęciu przez Sowietów Podwołoczysk, Husiatyna i Skały. Z rejonu Polesia nadchodziły informacje o ataku na umocnienia w rejonie Sarn, gdzie dowodzony przez podpułkownika Nikodema Sulika pułk KOP podjął zaciętą, trzydniową obronę.

Sowiecka inwazja nie była, jak chciała tego propaganda, „wyzwoleńczym pochodem”. Od pierwszych godzin przybrała formę brutalnej agresji. Żołnierze Armii Czerwonej, często słabo zdyscyplinowani i zindoktrynowani nienawiścią do „pańskiej Polski”, dopuszczali się zbrodni wojennych, mordując jeńców i bezbronną ludność cywilną. Porównywano ich wkroczenie do „inwazji szarańczy” – wygłodzeni czerwonoarmiści rabowali sklepy, gospodarstwa i domy, zabierając wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. Ten obraz dzikiej, nieokiełznanej siły, która wdarła się na Kresy, na zawsze wrył się w pamięć świadków tamtych wydarzeń. Był to początek nowej, sowieckiej okupacji, która miała przynieść Polakom niewyobrażalne cierpienia.

Dyrektywa Naczelnego Wodza

Wiadomość o przekroczeniu granicy przez Armię Czerwoną była dla polskiego dowództwa zaskoczeniem, mimo napływających od kilku dni niepokojących sygnałów o koncentracji wojsk sowieckich. Do ostatniej chwili strona polska otrzymywała uspokajające zapewnienia ze strony Moskwy.

W obliczu nowej, śmiertelnej groźby, Naczelny Wódz, marszałek Edward Śmigły-Rydz, stanął przed tragicznym dylematem. Uznając dalszą obronę integralności terytorialnej kraju za niemożliwą, podjął decyzję, która do dziś budzi historyczne spory i emocje.

Dopiero wieczorem, 17 września, wydana została słynna dyrektywa ogólna, która w praktyce była rozkazem o zaprzestaniu walki z nowym agresorem.

Jej treść, przekazana drogą radiową, brzmiała:

"Sowiety wkroczyły. Nakazuję ogólne wycofanie na Rumunię i Węgry najkrótszymi drogami. Z bolszewikami nie walczyć, chyba w razie natarcia z ich strony albo próby rozbrojenia oddziałów. Zadanie Warszawy i miast, które miały się bronić przed Niemcami – bez zmian. Miasta, do których podejdą bolszewicy, powinny z nimi pertraktować w sprawie wyjścia garnizonów do Węgier lub Rumunii".

Rozkaz ten był wyrazem głębokiego przekonania marszałka o beznadziejności dalszego oporu na dwóch frontach. Jego intencją było ocalenie substancji biologicznej narodu i resztek wojska, by móc kontynuować walkę u boku aliantów na Zachodzie. Jednakże dyrektywa ta, zamiast w sposób uporządkowany zakończyć kampanię, wprowadziła ogromny chaos informacyjny i dezorientację w szeregach armii. Sformułowanie „nie walczyć, chyba w razie natarcia” było niejednoznaczne i pozostawiało pole do interpretacji dowódcom niższego szczebla, którzy w większości przypadków byli już odcięci od centralnego dowodzenia.

Konsekwencje tego rozkazu były tragiczne. Wiele oddziałów, wiernych literze dyrektywy, składało broń bez walki, wpadając w ręce Sowietów. Ci z kolei, nie krępowali się żadnymi konwencjami – jeńcy byli często mordowani na miejscu lub trafiali do niewoli, która dla tysięcy polskich oficerów zakończyła się strzałem w tył głowy w Katyniu i innych miejscach kaźni. Inne jednostki, wbrew rozkazowi lub nie mając z nim kontaktu, podejmowały walkę, pisząc ostatnie, heroiczne karty kampanii wrześniowej, jak choćby zgrupowanie KOP gen. Wilhelma Orlika-Rückemanna, które stoczyło z Armią Czerwoną bitwę pod Szackiem i Wytycznem.

„Żołnierze! Co pozostało Wam?” – chaos i propaganda

Dla setek tysięcy polskich żołnierzy, którzy od ponad dwóch tygodni toczyli krwawe boje z Wehrmachtem, wieść o wejściu Sowietów była druzgocąca.

Informacja docierała do nich w różny sposób, potęgując uczucie osamotnienia i beznadziei. Jednym z głównych narzędzi, jakimi posłużył się nowy agresor, była wojna psychologiczna i dezinformacja.

Nad polskimi pozycjami, często jeszcze przed pojawieniem się pierwszych czołgów z czerwoną gwiazdą, pojawiały się sowieckie samoloty, zrzucające tysiące ulotek propagandowych. Pisane łamaną polszczyzną, wzywały do zaprzestania walki i przejścia na stronę Armii Czerwonej. Przekonywały, że rząd polski upadł, a oficerowie uciekli, pozostawiając żołnierzy na pastwę losu. "Rzołnierze Armii Polskiej! Pańsko-burżuazjny Rząd Polski, wciągnowszy Was w awanturystyczną wojnę, pozornie przewaliło się. Ono okazało się bezsilnym rządzić krajem i zorganizować obronu" – głosiła jedna z ulotek podpisana przez komandarma Michaiła Kowalowa. Inna, sygnowana przez Siemiona Timoszenkę, dowódcę Frontu Ukraińskiego, pytała retorycznie:

"Żołnierze! Co pozostało Wam? O co i z kim walczycie? Dla czego narażacie życie? Opór wasz jest bezskuteczny. Oficerowie pędzą Was na pewną rzeź".

Sowiecka propaganda kierowana była również do mniejszości narodowych, głównie Ukraińców i Białorusinów, przedstawiając Armię Czerwoną jako wyzwolicielkę spod „pańskiego” ucisku. W odezwach wzywano wprost do aktów przemocy wobec Polaków: "Bronią, kosami, widłami i siekierami bij swoich odwiecznych wrogów – polskich panów" – nawoływał w jednej z ulotek Timoszenko. Ta mieszanka fałszywych obietnic, dezinformacji i podżegania do nienawiści padała na podatny grunt. Wyczerpane walką, często pozbawione łączności z dowództwem i amunicji oddziały, stawały przed dramatycznym wyborem – walczyć z nowym, potężnym wrogiem, próbować przebić się do Rumunii lub na Węgry, czy złożyć broń, często wierząc w fałszywe obietnice o honorowym traktowaniu.

Wielu żołnierzy o inwazji dowiadywało się w sposób najbardziej bezpośredni i brutalny – na widok sowieckich kolumn pancernych wjeżdżających na tyły ich pozycji. Zaskoczenie było totalne. W pierwszych godzinach niektórzy polscy żołnierze wierzyli nawet, że Armia Czerwona wkracza, by pomóc w walce z Niemcami. Te złudzenia szybko rozwiewały jednak wrogie zachowanie czerwonoarmistów, strzały oddawane do polskich wojskowych i próby rozbrajania. Chaos potęgował fakt, że Sowieci nie wypowiedzieli formalnie wojny, a ich działania, w świetle własnej propagandy, miały charakter „interwencji” w obronie ludności. Dla polskiego żołnierza, walczącego od 1 września w obronie Ojczyzny, sytuacja stała się tragicznie absurdalna: wróg był już nie tylko na zachodzie, ale pojawił się również na wschodzie, zadając cios, który ostatecznie przesądził o klęsce militarnej II Rzeczypospolitej.

Ostatnie komunikaty wolnej Polski

W chaosie wojennym podstawowym źródłem informacji, ale i otuchy, było Polskie Radio. To jego sygnał i głos spikerów podtrzymywał ducha oporu, informował o walkach i dementował niemieckie kłamstwa. Jednak 17 września nawet ta instytucja stanęła przed bezprecedensowym wyzwaniem. Rząd i Naczelny Wódz byli w drodze ku granicy rumuńskiej, łączność była zerwana, a oficjalne stanowisko państwa wobec nowej agresji nie było od razu znane.

Dopiero w ciągu dnia stacje Polskiego Radia, przede wszystkim działająca w oblężonej stolicy Rozgłośnia Warszawa II, zaczęły nadawać pierwsze, wciąż niepełne informacje. W archiwach zachowało się wystąpienie podpułkownika Wacława Lipińskiego, szefa propagandy Dowództwa Obrony Warszawy, który na antenie informował słuchaczy o nocie wręczonej ambasadorowi Grzybowskiemu i fakcie przekroczenia granicy przez Armię Czerwoną. W jego głosie słychać było próbę racjonalizacji sytuacji, która wymykała się logice: „Otóż wynika z tego wszystkiego, że Rosja po prostu uwierzyła, że rzeczywiście my tak jesteśmy już wykończeni przez tych Niemców”. Radio informowało również o treści rządowego komunikatu, w którym protestowano przeciwko naruszeniu granicy, ale jednocześnie – z powodu braku formalnego wypowiedzenia wojny – stwierdzano, że Wojsko Polskie nie prowadzi działań zbrojnych przeciwko Sowietom.

Tego samego dnia prezydent Ignacy Mościcki wydał w Kosowie orędzie do narodu, które miało stać się testamentem władz II Rzeczypospolitej. Mówił w nim o „ciosie zadanym od tyłu” i o walce „o prawo przeciwko bezprawiu, o wiarę i cywilizację przeciwko bezdusznemu barbarzyństwu”. Prezydent ogłosił też dramatyczną decyzję o przeniesieniu siedziby najwyższych władz państwowych na terytorium jednego z sojuszników, aby „strzec interesów Rzeczypospolitej i nadal prowadzić wojnę”. Jednak w warunkach wojennych orędzie to nie mogło dotrzeć do wszystkich. Zanim jego treść została wydrukowana i rozpowszechniona, władze polskie były już internowane w Rumunii. Dla wielu Polaków głos prezydenta zamilkł, a jedynym głosem w eterze stawał się coraz głośniejszy zgrzyt sowieckiej propagandy.

Koniec polskiego świata

Dla ludności cywilnej na Kresach Wschodnich 17 września nie był datą z komunikatu radiowego, lecz namacalnym, brutalnym doświadczeniem. O świcie w miasteczkach i wsiach zamiast polskiego munduru pojawił się obcy żołnierz – często źle umundurowany, z charakterystyczną czapką „budionnówką”, na czołgu z czerwoną gwiazdą. Pierwszą reakcją było niedowierzanie. Wspomnienia świadków tamtych dni pełne są obrazów całkowitego zaskoczenia. 

 Armia Czerwona nie niosła wyzwolenia, ale nowy porządek, oparty na terrorze i rabunku. Żołnierze, podburzani przez komisarzy politycznych, rzucali się na sklepy, dwory i plebanie. Rozpoczęły się samosądy i aresztowania. Wraz z wkraczającymi wojskami uaktywniły się miejscowe bojówki komunistyczne i grupy dywersyjne, które atakowały wycofujące się oddziały Wojska Polskiego, posterunki policji oraz przedstawicieli polskiej administracji. Rozpoczęły się mordy na ziemianach, urzędnikach, policjantach i osadnikach wojskowych – na wszystkich, którzy symbolizowali polską państwowość. Był to koniec znanego świata, opartego na prawie i porządku. W jego miejsce wkraczała rewolucyjna przemoc.

Dzień 17 września 1939 roku nie był jedynie datą militarnej operacji. Był to symboliczny moment IV rozbioru Polski, dokonanego wspólnie przez dwa totalitaryzmy: hitlerowskie Niemcy i stalinowski Związek Sowiecki. Cios zadany o poranku zapoczątkował jeden z najmroczniejszych okresów w dziejach Polski. Rozpoczęła się gehenna sowieckiej okupacji, której symbolami stały się wywózki na Sybir, niszczenie polskiej inteligencji i zbrodnia katyńska.

Pamięć o tym „nożu w plecy” na trwałe weszła do polskiej świadomości historycznej jako przestroga przed zdradą i dowód na to, że w walce o niepodległość Polska często musiała liczyć wyłącznie na siebie. Była to bolesna lekcja, której skutki odczuwamy do dziś.

 


Partnerem publikacji jest Fundacja Niezależne Media


 

Źródło: niezalezna.pl
Reklama