Jest pewna grupa europosłów z innych krajów, która uważa, że działania KE są złe i atakowanie krajów członkowskich przez UE jest bardzo szkodliwe dla wspólnoty. Ja to zdanie podzielam – mówi w rozmowie z \"GPC\" Zdzisław Krasnodębski.
Działania rządu nie tylko polskiego, ale i węgierskiego, spotykają się z ciągłymi zastrzeżeniami ze strony Komisji Europejskiej. Dlaczego, Pana zdaniem, tak się dzieje?
- Po pierwsze, oba rządy dokonują bardzo głębokich zmian układu sił, sposobu rządzenia, który kształtował się po 1989 r. Są pewne podobieństwa, np. jeśli chodzi o system sprawiedliwości czy media. KE nie widzi żadnej potrzeby takich zmian, zwłaszcza wprowadzanych przez rządy, które uważane są za konserwatywne i krytyczne wobec elit unijnych. Ta przyczyna polityczna jest najważniejsza.
Po drugie, rządy, które reprezentują światopogląd odwołujący się do tradycji katolickich czy narodowych, nie mogą się podobać w Brukseli.
Po trzecie, KE dąży do tego, żeby rozszerzać swoje uprawnienia, powołując się na ogólnie sformułowane wartości europejskie.
Po czwarte, Frans Timmermans (wiceprzewodniczący KE - red.) ma wielkie poczucie swojej wartości. Nie mieści mu się w głowie, że wytyka mu się błędy i wskazuje na brak kompetencji. Bruksela nie jest przyzwyczajona do tego, że ma w Europie Środkowo-Wschodniej nie klienta, lecz twardego partnera, mającego własne zdanie i poczucie własnej wartości.
Zdzislaw Krasnodebski; fot.Tomasz Hamrat/Gazeta Polska
Dlaczego KE nie dostrzega albo nie chce dostrzegać poważnych problemów, jakie są w Europie, np. terroryzmu czy ciągle rosnącej liczby imigrantów, a zajmuje się sprawami Polski?
- KE nie uważa, że zapobieganie zamachom terrorystycznym miałoby być jej priorytetowym zadaniem. Ubolewa nad zamachami, ale nie sądzi, że mają one coś wspólnego ze sposobem działania i z samą konstrukcją UE. Jeśli chodzi o imigrację, to KE nie jest jej przeciwna. Wręcz uważa, że to zamykanie granic jest złe. Opowiada się przecież za otwartym, wielokulturowym społeczeństwem jako ucieleśnieniem „europejskich wartości”.
Czytaj też: Tego Timmermans się nie spodziewał. Po słowach polityków PiS mina mu zrzedła – WIDEO
Niedawno Borys Budka powiedział w wywiadzie dla niemieckiej gazety, że UE powinna postawić Polsce ultimatum. Trzy dni temu Janusz Lewandowski zapowiedział, że PO nie poprze ewentualnych sankcji wobec naszego kraju. Czy Pana zdaniem świadczy to o tym, że w PO wreszcie nastąpiła jakaś refleksja?
- To zagrywka taktyczna. Opozycja i część mediów kibicują każdym działaniom podjętym przeciwko Polsce. Bez ich działań nie byłoby tych wszystkich debat i ataków na Polskę. Niecierpliwie czekają na sankcje i pracują nad tym, by zostały wprowadzone. Z drugiej strony zdają sobie jednak sprawę, że ta postawa kompromituje ich w oczach znacznej części społeczeństwa. Poseł Budka wyszedł przed szereg i okazał się zbyt szczery, więc trzeba było zatrzeć złe wrażenia.
Timmermans zapowiedział, że KE jest bliska uruchomienia art. 7 unijnego traktatu przeciwko Polsce. Czy jest to realna groźba?
- Uważam, że tak. Timmermans czeka na dobrą okazję. Myślę, że gdyby nie było weta prezydenta KE, już zwróciłby się do Rady, powołując się na ten artykuł. Zapowiedziano także, że tak się stanie, gdyby nastąpiła wymiana składu sędziów SN. To forma nacisku na prezydenta Dudę. Rozpoczęcie procedury w Radzie też będzie miało czysto polityczny i psychologiczny charakter, bo potem wymagany jest konsens, którego osiągnięcie jest niemożliwe. Rozmowy w kuluarach pokazują przy tym, że w PE jest duża grupa posłów - także spoza naszego regionu i z EPL-u - która uważa, że działania KE są szkodliwe i atakowanie przez KE krajów członkowskich jest bardzo szkodliwe dla UE. Ja to zdanie podzielam. Działania Timmermansa są w istocie kontrproduktywne – szkodzą totalnej opozycji, która jest tak bliska jego sercu, bo ją kompromitują i mobilizują Polaków, którzy bardzo nie lubią ingerencji z zewnątrz. Co więcej, Timmermans robi też krzywdę tak umiłowanej przez siebie UE – rozbija ją, a nie umacnia.