„Jestem pewna, że niedługo umrę. To kwestia kilku dni. W tym mieście wszyscy nieustannie czekają na śmierć. Chciałbym tylko, żeby to nie było zbyt przerażające. (…) Mój pies zaczyna wyć i rozumiem, że teraz znów będą strzelać. Stoję w dzień na ulicy, a wokół cmentarna cisza. Nie ma samochodów, głosów, dzieci, babć na ławkach. Nawet wiatr umarł. Jednak kilka osób tu jest. Leżą z boku domu i na parkingu, przykryte odzieżą wierzchnią. Nie chcę na nich patrzeć. Boję się, że zobaczę kogoś, kogo znam” – napisała na swoim koncie na Facebooku ukraińska dziennikarka Nadija Suchorukowa z oblężonego przez rosyjskie wojska Mariupola.
„Wychodzę z domu w przerwach między bombardowaniami. Muszę wyprowadzić psa. Ciągle jęczy, drży i chowa się za moimi nogami. Cały czas chcę spać. Moje podwórko, otoczone wieżowcami, jest ciche i martwe. Już nie boję się rozglądać się dookoła.
Naprzeciw płonie klatka sto piątego domu. Płomienie pochłonęły pięć pięter, a szóste powoli przeżuwają. W pokoju ogień pali się delikatnie, jak w kominku. Czarne zwęglone okna stoją bez szkła. Z nich, jak języki, wypadają nadgryzione przez płomienie zasłony. Patrzę na to spokojnie i bez nadziei.
Jestem pewna, że niedługo umrę. To kwestia kilku dni. W tym mieście wszyscy nieustannie czekają na śmierć. Chciałbym tylko, żeby to nie było zbyt przerażające. Trzy dni temu przyszedł do nas znajomy mojego starszego siostrzeńca i powiedział, że rakiety trafiły straż pożarną. Chłopaki ratownicy zginęli. Jedna kobieta miała oderwaną rękę, nogę i głowę. Marzę, żeby moje części ciała pozostały na miejscu, nawet po wybuchu bomby lotniczej.
Nie wiem dlaczego, ale wydaje mi się to ważne. Chociaż z drugiej strony wszystko jedno nie będą chować podczas działań wojennych. Tak odpowiedzieli policjanci, kiedy złapaliśmy ich na ulicy i zapytaliśmy, co zrobić ze zmarłą babcią naszej koleżanki. Radzili położyć ją na balkonie. Zastanawiam się, na ilu balkonach leżą martwe ciała?
Nasz dom na Alei Mira [Pokoju – przyp.red.] jest jedynym, który nie trafiła bezpośrednio rakieta. Został dwukrotnie trafiony odłamkami pocisków, w niektórych mieszkaniach wyleciały okna, ale prawie nie odniósł obrażeń i w porównaniu z innymi domami wygląda na szczęściarza.
Całe podwórko pokryte jest kilkoma warstwami popiołu, szkła, plastiku i fragmentów metalu. Staram się nie patrzeć na żelaznego idiotę [w domyśle pocisk – przyp.red.], który poleciał na plac zabaw. Myślę, że to rakieta, a może mina. Nie obchodzi mnie to, to po prostu nieprzyjemne. W oknie na trzecim piętrze widzę czyjąś twarz i przechodzą mnie ciarki. Okazuje się, że boję się żywych ludzi.
Mój pies zaczyna wyć i rozumiem, że teraz znów będą strzelać. Stoję w dzień na ulicy, a wokół cmentarna cisza. Nie ma samochodów, głosów, dzieci, babć na ławkach. Nawet wiatr zmarł. Jednak kilka osób tu jest. Leżą z boku domu i na parkingu, przykryte odzieżą wierzchnią. Nie chcę na nich patrzeć. Boję się, że zobaczę kogoś, kogo znam.
Całe życie w moim mieście tli się teraz w piwnicach. Wygląda jak świeczka. Zgasić ją bardzo łatwo. Jakiekolwiek wibracje albo wiaterek i zapadnie ciemność. Próbuję płakać, ale nie mogę. Żal mi siebie, rodziny, męża, sąsiadów, przyjaciół. Wracam do piwnicy i słucham tam ohydnego żelaznego grzechotu. Minęły dwa tygodnie, lecz ja już nie wierzę, że było kiedyś inne życie”.”