Wsparcie dla mediów Strefy Wolnego Słowa jest niezmiernie ważne! Razem ratujmy niezależne media! Wspieram TERAZ »

Pisarka przeżyła okupację Mariupola. I we wstrząsającej rozmowie opowiada o zgotowanym przez Rosję piekle

Najstraszniejszą rzeczą jest obojętność na śmierć. Człowiek przestaje się bać martwych ludzi na ulicy. Ciała po prostu leżą jak ogromne, połamane lalki. Nie można było ich pochować. Ponieważ ciągłe były ostrzały i bombardowania. (…) A po pewnym czasie człowiek przestaje się bać również własnej śmierci. Instynkt samozachowawczy wyłącza się - opowiada mieszkanka Mariupola Nadija Suchorukowa, która do rosyjskiej okupacji pracowała jako dziennikarka m.in. w lokalnej telewizji Dim i państwowej UATV. Kobieta jest autorką książki „Mariupol. Nadzieja”, w której opisała trzy tygodnie życia w niszczonym przez Rosjan mieście.

Zdjęcie ilustracyjne
Zdjęcie ilustracyjne
Arch. - facebook.com/AFUkraine/photos_by

WERSJA UKRAIŃSKA / Українська версія

Jak zapamiętała Pani 24 lutego 2022 r.?

Z jakiegoś powodu ciągle wracam myślami do wieczoru 23 lutego 2022 r. Wówczas pracowaliśmy na mieście. Było już ciemno i na alei Miru [w centrum miasta] paliły się latarnie. Musieliśmy w ciągu pół godziny zebrać komentarze przechodniów i poczekać na wejście na antenę na żywo. Mieliśmy bardzo mało czasu, więc nagrywaliśmy wszystkich po kolei.

Przypomniała mi się młoda para, mężczyzna i kobieta. Byli tacy szczęśliwi. Powiedzieli, że dziś są urodziny kobiety i wracają z kawiarni do domu.

Musieli dostać się do wschodniej dzielnicy. To są obrzeża miasta. Następnie zapytałam, co myślą o plotkach o zbliżającej inwazji. Powiedzieli mi, że wcale się nie boją. Że znają Mariupol. To jest ich miasto. Że co by się nie stało, ono ostoi. Mężczyzna powiedział tak: „Zobaczy Pani. Jest jak forteca”. I powiedział też, że zapisał się do obrony terytorialnej. Uczęszczał tam na przygotowania wojskowe.

O ósmej wieczorem miałam wejść na antenę. Stałam tyłem do piętnastopiętrowego budynku, na którym widniał mural „Dziewczynka z niedźwiadkiem”.

To portret Milany, małej dziewczynki z Mariupola, która została ranna podczas ostrzału Mariupola w 2015 r. Wtedy zmarła jej matka, a pocisk oderwał dziewczynce nogi. Mural ten został zniszczony przez najeźdźców, gdy zdobyli Mariupol w 2022 r. Pamiętam, że wtedy na żywo w telewizji powiedziałam, iż u nas wszystko w porządku i spokojnie. I nawet pogoda wcale nie jest zimowa.

„Proszę spojrzeć, dookoła mnie świecą się dziesiątki okien. Tam w środku są szczęśliwi ludzie. Odpoczywają po pracy z rodzinami”. Mniej niż za tydzień w moim mieście nie świeciło się już żadne okno. Płonęły strasznym pomarańczowym płomieniem dopiero wtedy, gdy w domy bezpośrednio trafiły pociski.

Nadija Suchorukowaarch. / Niezalezna.pl

Mariupol położony jest niemal blisko granicy z krajem agresorem. Jak Pani myśli, dlaczego w przededniu inwazji na dużą skalę władze miasta, regionu i Ukrainy nie wzmocniły obrony miasta?

Przez prawie dziesięć lat byliśmy na linii demarkacyjnej. Rosjanie ostrzeliwali nasze wioski, które znajdują się w pobliżu Mariupola. Zniszczyli pobliską wieś Szyrokyne, praktycznie zmietli wieś Wodiane z powierzchni ziemi. W styczniu 2015 r. ostrzelali dzielnicę Wschodnią za pomocą systemów rakietowych „Grad” i „Uragan” [samobieżna wieloprowadnicowa wyrzutnia rakietowa oraz systemy artylerii rakietowej]. Zginęło 33 osoby, ponad sto zostało rannych. Pomyśleliśmy wtedy, że to najgorsza rzecz, jaka może nam się przydarzyć.

Kiedy więc dowiedziałam się o inwazji na pełną skalę 24 lutego 2022 r. i usłyszałam odgłosy eksplozji, myślałam, że to wszystko wkrótce się skończy.

Mariupol jest w stu procentach ufortyfikowany i gotowy do odparcia ataków rosyjskich drani. Wierzyliśmy, że miasto jest chronione. Zapewniał nas o tym także nasz mer. Podczas gdy była łączność, on wchodził na antenę i opowiadał, że wszystko jest pod kontrolą. Wierzyliśmy, że jest w pobliżu i nie musimy nigdzie jechać. I byliśmy pewni, że mamy schrony przeciwbombowe. Ich adresy zostały zamieszczone na stronie internetowej urzędu miasta. [Później wyszło na jaw, że mer Mariupola Wadym Bojczenko opuścił oblężone miasto, w którym w tym czasie przebywały jeszcze tysiące cywilów]

Poczuliśmy katastrofę, gdy nie mieliśmy już prądu, wody, łączności, gazu, żywności, gdy zobaczyliśmy, że nie mamy się gdzie ukryć, bo prawie wszystkie adresy schronów okazały się fikcją. Były to zwykłe piwnice wieżowców. One nie są przeznaczone nawet do tego, by przebywać tam przez jakiś czas. A jeśli budynek zostanie trafiony bezpośrednio, nie będzie można z takiej piwnicy się wydostać. I uratować nas nie będzie komu. Już wtedy, gdy ostrzał trwał całą dobę, zdaliśmy sobie sprawę, że nasz Mariupol stał się pułapką. I my, ludzie, jesteśmy skazani na bolesną śmierć. Na pewno umrzemy i to niedługo. To tylko kwestia czasu. Wszystko może wydarzyć się dzisiaj lub jutro. Bo nie można było się wydostać. Ostrzał z dnia na dzień stawał się coraz intensywniejszy.

Jak dawaliście radę przetrwać w mieście, które Rosjanie metodycznie niszczyli?

W Mariupolu nie można było przeżyć samemu. Razem też było ciężko. Ale kiedy człowiek nie jest sam, szanse na przeżycie rosną. Przeszliśmy z dziewięciopiętrowego budynku do prywatnego domu, do znajomych. Mam labradora Angie i trzeba ją wyprowadzać na spacer. Od razu powiem, że żyje, wywieźliśmy ją. Jest bezpieczna z rodziną mojego brata i jego małymi dziećmi. Wtedy, w jeden z marcowych dni 2022 r., kiedy schodziłam z nią z czwartego piętra, rozpoczął się ostrzał. Nie mogłyśmy wyjść na zewnątrz z klatki. Byłam szalenie przerażona. Dlatego zabraliśmy psa z mieszkania i zatrzymaliśmy się z nią w prywatnym domu.

Nasz przytułek ciągle wypełniał się nowymi ludźmi. Przychodzili sąsiedzi, znajomi właścicieli, ich krewni, moje przyjaciółki z dziećmi, było nawet niemowlę. Chłopczyk urodził się 2 marca 2022 r. w tym samym szpitalu położniczym, na który 16 marca rosyjski pilot zrzucił bombę. Nazwałam ten dom „Arką Noego”. Było w nim ponad trzydzieści osób i wiele zwierząt.

To właśnie wtedy zaczęłam pisać o wszystkim, co się działo wokół mnie. Osoby, które nas schroniły, miały samochód i agregat prądotwórczy.

Ładowaliśmy od niego nasze komórki, tak na wszelki wypadek. Używałam telefonu jako notesu. Prowadziłam coś w rodzaju pamiętnika. Właściwie to była taka psychoterapia, żeby nie zwariować. Bo rzeczywistość była dla mnie piekielna i niezrozumiała. Ciągłe uczucie wyniszczającego strachu, który wypala od środka, nie odpuszczało. Proszę sobie wyobrazić, że siedzi się w samochodzie, któremu zepsuły się hamulce, on pędzi w przepaść z pełną prędkością i człowiek nic nie może zrobić. Razem z wami w samochodzie jest wasza rodzina i przyjaciele. Modlicie się tylko o to, żeby wszyscy zginęli w tym samym czasie. Żeby, nie daj Boże, nikogo nie zraniło. Bo rannym w otchłani nie będzie komu pomóc. I lepiej od razu się rozbić.

W tym czasie w Mariupolu nie było życia. Toczyła się codzienna walka ze śmiercią. Okazało się, że pieniądze, kariera, fajny samochód czy wymyślne wakacje – nie są najważniejsze. Życzliwość, wsparcie, umiejętność bycia silnym i nieustraszonym są o wiele ważniejsze niż piękno i dobra materialne.

Okazało się, że można jeść zgniłe jedzenie, nie myć się, pić błotnistą wodę z gumowego basenu na podwórku i cieszyć się, że cię to nie zabiło. Dusić się z przerażenia, gdy samolot leci, i cieszyć się, że zrzucona przez niego bomba nie spadła w pobliżu. A potem prosić wszechświat, aby umarło się natychmiast, bez cierpienia. Albo jakoś wytrwać jeszcze jeden dzień i nie zwariować. W Mariupolu wszyscy czekali na poranek. Tak, żeby po niekończącej się ryczącej nocy nastał świt. Mimo to bardzo chciałam wtedy żyć. Nawet w tym piekle.

Pani kiedyś pisała do mnie o bohaterskich pracownikach firmy komunikacyjnej Kyivstar, największego ukraińskiego operatora telefonii komórkowej, którzy umożliwiali łączność do ostatniej chwili. Czy mogłaby Pani opowiedzieć Czytelnikom portalu Niezalezna.pl o tych bohaterach?

Najgorsze było to, że od początku marca 2022 r. wokół nas panowała próżnia. Jak by poza nami nie było już nikogo na ziemi. Nie mieliśmy żadnego połączenia nawet z sąsiednią ulicą. Nie mówiąc już o innych miastach. Moi przyjaciele i znajomi biegali do siebie między ostrzałami, żeby dowiedzieć się, kto jeszcze żyje. Bo nie można było się dodzwonić. Telefony były martwe. Ładowano je od generatorów lub akumulatorów samochodowych i wykorzystywano jako latarki. W Mariupolu było ciemno już o czwartej wieczorem. Słyszeliśmy okropne dźwięki, czasami widzieliśmy błyski, ale nawet nie mogliśmy zobaczyć siebie na wzajem. To był rodzaj dzikiej ciemności. Poczucie, że jesteś w przestrzeni kosmicznej. Że wokół nie ma rzeczy i ludzi.

Myślałam, że tak się dzieje we wszystkich miastach Ukrainy. Wydawało mi się, że na całej ziemi pozostał już tylko Mariupol. I trzyma się ostatkami sił.

Miałam syna w Odessie i nie wiedziałam, co się z nim stało.

9 marca rozeszła się plotka, że na schodach budynku nr 105 przy alei Miru ktoś złapał łączność. Pospieszyliśmy się tam. Było nam obojętne, że na niebie właśnie pojawił się rosyjski samolot. Chcieliśmy usłyszeć głosy naszych bliskich. Coś zadudniło i zobaczyłam kilka pasków na Kyivstar.

Wykręciłam do syna. I on odebrał. A dookoła biegali ludzie. Zaczęli się przy mnie zatrzymywać i pytać: „Rozmawia Pani przez telefon?” Tak, jakby to był jakiś cud. To był cud. Powiedziałam, że rozmawiam z synem. Jest w Odessie. Ludzie otoczyli mnie i zaczęli krzyczeć: „Niech Pani zapyta, czy Kijów jest nasz? Odessa jest nasza? A Charków?”. Pytałam i płakałam.

Mój syn powiedział: „Mamo, te wszystkie miasta są ukraińskie. Wszystko w porządku. Odparliśmy ich nacisk”. I ja powtarzałam wszystko słowo w słowo. A dwóch mężczyzn w kurtkach roboczych po moich odpowiedziach podniosło ręce z zaciśniętymi pięściami, jakby grozili rosyjskiemu samolotowi. Nadal krążył niczym kruk nad miastem. Słyszałam, jak szli do przodu i mówili ludziom, którzy przygotowywali jedzenie na otwartym ogniu. „Właśnie rozmawialiśmy z Odessą. Wszystko jest w porządku. Ukraina walczy. Wytrzymamy”.

Od tego dnia łączność w Mariupolu pojawiała się codziennie, przez kilka godzin. Znajomi powiedzieli mi, że pracownicy Kyivstar w jakiś sposób wśliznęli się do biura pod ostrzałem i napełnili generatory rzadkim paliwem, aby ludzie mogli choć trochę porozmawiać z bliskimi w innych miastach.

Podejmowali duże ryzyko, ale dzięki nim wielu z nas przeżyło i nie zwariowało. Bo nieważne jak źle i strasznie było, każdego dnia czekała na nas mała nagroda i maleńkie szczęście – rozmowa z bliskimi. A to dzięki pracownikom komunikacji, których nazwisk nawet nie znam. Kiedyś opowiedziałam komuś o Mariupolu, jak to było w marcu 2022 r. i zamiast „miasto – bohater” nazwałam je „miastem bohaterów”. Myślę, że podświadomie poprawnie nazwałem Mariupol.

Co było dla Pani najstraszniejsze w Mariupolu?

Najstraszniejszą rzeczą jest obojętność na śmierć. Człowiek przestaje się bać martwych ludzi na ulicy. Człowiek przyzwyczaja się na tyle do śmierci, że nawet go to nie zaskakuje. Ludzie po prostu leżą jak ogromne, połamane lalki. Nie można było ich pochować. Ponieważ ciągłe były ostrzały i bombardowania. A człowiek przechodzi obok, jakby to była normalna rzecz. Wokół człowieka jest ciągły cmentarz z martwymi ciałami. A sam człowiek jak zombie. A po pewnym czasie człowiek przestaje się bać własnej śmierci. Instynkt samozachowawczy wyłącza się.

Osobiście bałam się, że rozerwie mnie pociskiem i będzie to straszny widok. Również się bałam, że wyląduję pod gruzami, zrozumiem, że nie ma spod nich wyjścia i zwariuję. Wiem, jak to bywa. Słyszałam, jak ludzie krzyczeli w ruinach. I był jeszcze jeden dziki strach – samoloty. Kiedy one przelatywały nad nami, wszyscy zamienialiśmy się w nieruchomą przynętę dla zwierząt. Zakrywaliśmy głowy poduszkami. Przed samolotami.

Rozumieliśmy, że nic nas nie uratuje, ale robiliśmy to automatycznie. Myślę, że wtedy nawet serce się zatrzymało.

Jak zachowywali się ludzie wokół Pani? Czy doświadczała Pani rozczarowań w ludziach?

Miałam szczęście. Przeżyłam tylko jedno rozczarowanie. Nawet nie rozczarowanie, tylko zaskoczenie. I to się stało nie w Mariupolu. W Manhuszu. To wieś niedaleko Mariupola. Została zajęta przez Rosjan. Przejechaliśmy przez nią. Tam miejscowy sprzedawał sery i twarogi za 500 hrywien [około 50 złotych]. Zupełnie zapomniałam, że istnieją pieniądze. W kieszeni torby znajdowała się moja pensja, którą wypłaciłam dzień przed inwazją. To były kawałki papieru, które w tamtym momencie nic dla mnie nie znaczyły. Ogólnie byłam zaskoczona, że tak wspaniałe jedzenie zamieniono na kawałki papieru. I bez słowa dałam pięćset hrywien.

A potem w tej samej wiosce inny mężczyzna zabrał nas wszystkich do swojego domu, razem z naszym psem. Mogliśmy tam wyspać się, wyprać rzeczy, zjeść gorące posiłki i spać na czystej pościeli. Było nas 16 osób dorosłych i dzieci. Rano pojechaliśmy dalej, chcieliśmy dostać się na terytorium wolnej Ukrainy. Zapytałam się naszego gospodarza: „Ile jesteśmy ci winni?” Odpowiedział: „Nic. Za kogo mnie masz?”

Spotkaliśmy w jednej małej wiosce dwie zupełnie różne osoby i zupełnie odmienne podejście do naszego nieszczęścia.

Jak wyglądało wydostanie się z oblężonego miasta? Jak udało się Pani wyrwać się z okupacji?

Uciekliśmy z miasta, bo nikt z nas nie mógł pozostawać dłużej w tym piekle. Spędziliśmy tam 21 dni. Mieliśmy jedną małą szansę na przetrwanie i postanowiliśmy ją wykorzystać. Przez całą noc ostrzeliwano miasto z artylerii, moździerzy, a rano uderzono z dział ze statków. W piwnicy ruszały się ściany. Nie wiedzieliśmy, co to było i uznaliśmy, że Rosjanie użyli broni masowego rażenia przeciwko nam, zwykłym pokojowym cywilom. Moja przyjaciółka powiedziała, że „lepiej, gdy zginiemy w drodze niż w środku piwnicy”. Była taka rozpacz, że chciało się po prostu znaleźć się pod ostrzałem i zniknąć.

Potem przyjechali po nas przyjaciele. Więc my, 16 dorosłych i dzieci, zmieściliśmy się w dwóch małych samochodach. Nie wiem jak. Jeszcze wielka Angie, która zwinęła się w trzy razy i z labradora zamieniła się w jamnika.

Gdy jechaliśmy przez miasto, wydawało się, że to niekończący się koszmar. Że to sen. To nie z nami. W mieście nie było żywego miejsca. I żywych ludzi również. Na początku widzieliśmy tylko zmarłych. Przykrytych kocami lub po prostu własnymi kurtkami. Potem już w dzielnicy Prymorskyj widzieliśmy ludzi spacerujących powoli po zniszczonych ulicach. Wyglądali, jakby nie rozumieli, co robią.

Rano, kiedy wyjeżdżaliśmy, było bardzo cicho. Przerażająco cicho. Czekaliśmy, aż coś strasznego nas spotka nagle. Ale mieliśmy szczęście.

Wyjechaliśmy. Za nami podążało jeszcze kilkanaście samochodów. Długo staliśmy w polu za Manhuszem. Tam był rosyjski punkt kontrolny. Sprawdzali ludzi. Wówczas zobaczyliśmy, jak z okupowanej wioski do Mariupola lecą pociski. Wiele pocisków. To były „Grady” lub „Uragany”. Rozumieliśmy, że właśnie teraz, na naszych oczach, zabijane jest miasto i ci, którzy w nim pozostali. Ale nie mogliśmy nic zrobić. Był ranek 16 marca 2022 r. To właśnie tego dnia rosyjskie samoloty zbombardowały teatr w Mariupolu, w którym ukrywały się setki osób.

[https://niezalezna.pl/swiat/prezydent-moldawii-dla-niezalezna-pl-kluczem-do-zwalczenia-agentow-rosji-jest-walka-z-korupcja/517337]

Jaki był Pani stan przed wyzdrowieniem fizycznym i psychicznym?

Mój powrót do zdrowia raczej nadal trwa. To jeszcze nie koniec. Podobnie jak inni, nadal jestem w Mariupolu. Nie opuściłam go całkowicie. Moje miasto mnie nie odpuszcza. Po prostu myślę, że gdyby Mariupol został wyzwolony i wróciłabym tam, zrobiłoby mi się lżej. Chociaż nie twierdzę tego na sto procent. Znam ludzi, których dosłownie rozdzierają sprzeczne uczucia. Jedni mówią: „Nigdy więcej nie wrócę do Mariupola. Nawet gdy to miasto zostanie wyzwolone. Bo nie da się tam żyć po tym, co przeżyliśmy”. Inni liczą dni spędzone poza domem i szaleńczo tęsknią za Mariupolem, którego już nie ma. Został zbombardowany przez Rosjan na ich oczach. Ale ci fanatyczni ludzie nadal chcą wrócić. A ja jestem jedną z nich.

Bo miasto to my. Bez Mariupola wydaje się, że człowiek stracił siebie. Swoje życie, swoje dzieciństwo: morele i brzoskwinie w ogrodzie mojej babci, drogę do szkoły, pierwszy pocałunek, zapach morza, te wszystkie śmieszne powiedzonka-skróty: „Dawaj, przy dramie” [czyli spotkajmy się przy teatrze] i t.d. To tak, jakby człowiek bez tego wcześniej nie istniał. To tak, jakby urodził się od razu dorosły, smutny i bez swojego miejsca. Pewnie jednak powrót do zdrowia jest drogą do domu. Do mojego ukraińskiego Mariupola. Bez którego nie ma prawdziwego życia. I jestem pewna, że wrócę.

Rozmawiał - Wołodymyr Buha.

Tłumaczenie - Olga Alehno.

Notka
Mariupol to miasto przemysłowe w południowo-wschodniej Ukrainie. Po 24 lutego 2022 r. zostało niemal doszczętnie zniszczone przez rosyjskiego okupanta. Znajduje się pod okupacją od 20 maja 2022 r., po kapitulacji obrońców Azovstalu [ukraiński kombinat metalurgiczny, założony 2 lutego 1930, zlokalizowany w Mariupolu, należący do Grupy Metinvest, kontrolowanej przez najbogatszego Ukraińca – Rinata Achmetowa]. Wyniszczającą obronę zakończono na rozkaz prezydenta Ukrainy.
6 marca 2022 roku dekretem Wołodymyra Zełenskiego miasto otrzymało honorowy tytuł „Miasta Bohatera Ukrainy” w celu uczczenia wyczynu masowego bohaterstwa i wytrwałości obywateli w obronie swojego miasta podczas agresji zbrojnej Federacji Rosyjskiej na Ukrainę.
Prezydent Ukrainy
 

 



Źródło: Niezalezna.pl

Wołodymyr Buha