Piwnica jako schron przed bombardowaniem, krewni z Charkowa przygarnięci w dwupokojowym mieszkaniu. Brak paniki, ale nieustępujące jest napięcie. Kolejki w sklepach i na granicy z Polską. Rozterki życiowe miedzy dobrem rodziny a obowiązkiem przed Ojczyzną. Tak pierwszy dzień wojny opisuje Sergiusz, Polak ze Lwowa. – Ale dziękujemy Wam za wsparcie, dziękujemy że pamiętacie o nas. Do mnie z Polski dzisiaj dzwoniło dużo osób i piszą do mnie nawet takie osoby, o których zapomniałem że ich znam. dopytują, czy potrzebujemy jakiejś pomocy – relacjonuje mężczyzna w rozmowie z portalem niezalezna.pl.
Sergiusz opowiada, że dla nich wszystko zaczęło się jeszcze w środę. – Wówczas do nas z Charkowa przyjechała siostra mojej żony wraz z rodziną – mężem i dwójką małych dzieci – trzylatkiem i paromiesięcznym niemowlakiem. Siedząc wieczorem w kuchni dzwoniliśmy do Charkowa. Część rodziny, która tam została, przekonywała nas, że szwagierka opuściła miasto za wcześnie. Ale nad ranem do niej zadzwoniła teściowa, by opowiedzieć o bombardowaniu które wiedzieli z okna swojego domu – mówi.
Mężczyzna wspomina, że rano we Lwowie było słychać dwa wybuchy. - Ale nie było jasne czy to blisko czy daleko. Następnie usłyszeliśmy alarm. Nie wiedzieliśmy co robić, ale zorganizowałem sąsiadów do sprzątania piwnicy w naszym niewielkim bloku. Pozamiataliśmy, by nie było kurzu. Do piwnicy znieśliśmy kołdry, krzesła, karimaty, wodę – kto co miał. Po południu nasz sąsiad, wysoko postawiony oficer ze straży granicznej, zadzwonił i uprzedził nas, że jest możliwy kolejny atak o godz. 16. Więc zabraliśmy małe dzieci i zeszliśmy do piwnicy.
Wiadomości napływają do Sergiusza od bliskich i znajomych z całej Ukrainy. - Nasi przyjaciele, którzy chcieli wyjechać z Charkowa, ale zwlekali, napisali do nas dziś, że musieli schronić się w metrze. W Kijowie dzieje się podobnie. Do tego doszły problemy z połączeniem. Coraz trudniej jest do siebie dodzwonić. Paniki nie ma, ale ludzie są przejęci, bo atak idzie ze wszystkich stron, więc czekamy na to jak się potoczy dalej.
- Lwów na razie nie jest tak mocno dotknięty, lotnisko nie zostało zbombardowane. Ale obecnie we Lwowie znajduje się bardzo dużo ewakuowanych z Kijowa ambasad i my przeczuwamy, że jak dyplomaci opuszczą miasto, to zajmą się i nami – przekazuje Polak nastroje w mieście.
W obliczu tego wielu mieszkańców Lwowa zdecydowało się na odesłanie kobiet z dziećmi. - Najbardziej otwartym, bliskim, zrozumiałym i przyjaznym krajem dla Ukrainy jest Polska. Większość z tych, co zamierzają wyjechać, będą kierowali się do Polski. Nie byłem na granicy, ale wiem od sąsiada celnika, że są tam teraz ogromne korki. Mówiono, że mężczyzn się nie wypuszcza, a kobiety wyjeżdżając muszą mieć pozwolenie notarialne od męża, żeby wywieźć dzieci z kraju. A nikt takich pozwoleń nie miał. Większość kobiet nie miała pełnomocnictwa także na samochody. Dlatego strasznie długo trwa odprawa na granicy. Strona ukraińska niby nie może ich wypuścić, ale później pojawiła się informacja od rodziców, że już nie wymagają tego pozwolenia notarialnego.
Sergiusz dodaje, że część ludzi wyjechała ze Lwowa do krewnych na wieś. - Co jest taka myśl, że wieś nie będą bombardować, ponieważ nic w niej nie ma strategicznie ważnego. A w dużym mieście są obiekty wojskowe i infrastruktury, rządowe.
- Nadzieję nam daje postawa naszego wojska, które odpiera ataki. Ale nie wiemy na ile ich starczy. Jednak zasoby Rosji są trochę większe. Poza tym Białorusini weszli już do Czarnobylu. O tym dowiedzieliśmy się od znajomych. Telefony bez końca brzęczą, odbierając kolejne wiadomości tekstowe. Wiemy, że toczą się walki, ale też wiemy, że nie będzie już Blitzkriegu jak może ktoś sobie myślał. Choć nerwy puszczą i napięcie jest ogromne. Nie daje się myśleć o niczym innym, tylko o tym. Paniki nie ma, ale żeby zatankować samochód dziś stałem w kolejce przez dwie godziny. Tankują po 20 litrów. W sklepach tworzą się kolejki, choć mówią że nie trzeba kupować na zapas. Poza tym teraz przyjmujemy rodzinę z Charkowa. Z czterech osób w dwupokojowym mieszkaniu jest nas już ośmioro. I chętnie przyjęlibyśmy następnych, ale oni nie mogą przyjechać
- opowiada rozmówca portalu niezalezna.pl.
- Dziękujemy Wam za wsparcie, dziękujemy że pamiętacie o nas. Do mnie z Polski dzisiaj dzwoniło dużo osób i piszą do mnie nawet takie osoby, o których zapomniałem że ich znam. Ci, z którymi spotkaliśmy się pięć lat temu. Dopytują, czy potrzebujemy jakiejś pomocy. Teraz jest pierwszy dzień i nie wiem co będzie dalej. Jeżeli jednak zawiozę rodzinę do Polski, to trzeba będzie szukać jakieś mieszkanie dla nich. Szukać pracy. Przecież nie będą na jakichś zasiłkach żyć. Nie o to chodzi. Ja pracuję całe życie, od 18 roku i żona tak samo. Mam wyższe wykształcenie, znam języki, ale mogę pracować również fizycznie. Jednak czy ja zostanę w Polsce… nie wiem. O sobie nic w ogóle nie wiem. Czy wrócę tu walczyć, czy tam zostanę by wspomóc rodzinę. Nie wiem. Dokładnie nie wiem co robić. Ale przecież inni też mają rodziny, a walczą na froncie…
- przyznaje się Polak, urodzony na Ukrainie.
- Chce się liczyć w Polsce na dobry stosunek do nas. Bo wyjeżdża dużo osób, które nie mają polskich korzeni, może nawet nie rozmawiają po polsku. Chce się, żeby nie było prowokacji i mówienia na tych ludzi, że „ukraińscy nacjonaliści przyjechali”. Ponieważ tego też się dużo osób boi. Ci kto wyjeżdża, to nie są migranci zarobkowi. To nie o to chodzi. Kto chciał pojechać do Polski do pracy, to to jest absolutnie legalnie i każdy może to sobie zrobić, nie ma w tym nic takiego. Teraz będą wyjeżdżać ludzie, którzy mieli tu dobrze. Mieli pracę, domy, mieszkania, biznesy. Ale chodzi nie o to. To trzeba widzieć, to trzeba słyszeć, to trzeba zrozumieć. Popatrzeć ludziom w oczy. I wtedy będzie inaczej to. Widzę teraz co oficjalnie i nieoficjalnie w Polsce się mówi o Ukrainie. Że Polska jest przygotowana na to żeby wspomóc nas w jakiś sposób. Na to liczymy
- przyznaje Sergiusz.