Dziesiątki holenderskich funkcjonariuszy, ekspertów i dyplomatów badających zestrzelenie malezyjskiego boeinga nad terytorium Ukrainy było systematycznie inwigilowanych przez rosyjskie służby specjalne – wynika z najnowszych ustaleń Holendrów. Nie pomogły im ani specjalne szkolenia, ani osłona kontrwywiadowcza. Jak łatwo musieli sobie Rosjanie poradzić z Polakami badającymi katastrofę smoleńską, pozbawionymi takiej osłony?
10 kwietnia 2010 roku w Smoleńsku zniszczony został polski samolot Tu-154 z prezydentem RP i 95 innymi osobami na pokładzie. Cztery lata później Rosjanie zestrzelili malezyjskiego Boeinga 777 przewożącego niemal 300 Holendrów, Malezyjczyków, Australijczyków i ludzi innych narodowości. Podobieństw między tymi zdarzeniami było wiele, ale zauważalne były też różnice. W Smoleńsku na miejscu katastrofy pojawiło się zaledwie 18 członków polskiej komisji rządowej. Zdjęcia – bardzo słabej jakości – wykonywano głównie tanim telefonem komórkowym Nokia E66, który obecnie można kupić wyłącznie w komisach i na aukcjach internetowych. Większość fotografii w raporcie komisji Millera i tak pochodziła zresztą od rosyjskiego fotoamatora Siergieja Amielina. Na Ukrainie katastrofę Boeinga 777, zestrzelonego przez Rosjan nad Ukrainą, badało tymczasem aż 332 specjalistów z Holandii i Australii oraz 68 ekspertów z Malezji. Posługiwali się oni najnowocześniejszym sprzętem. Nic dziwnego więc, że Rosjanie – główni podejrzani w sprawie – szybko przystąpili do kontrofensywy. I to przy użyciu najbardziej wyrafinowanych środków.
Telefony do zniszczenia
Holenderska telewizja RTL Nieuws ujawniła przed kilkoma dniami, że aktywność kilkudziesięciu holenderskich funkcjonariuszy, ekspertów i dyplomatów badających zestrzelenie boeinga odbywała się pod ścisłą kontrolą wywiadowczą rosyjskich, a przy okazji także ukraińskich służb specjalnych. Do bulwersujących doniesień dziennikarzy odniósł się m.in. premier Holandii Mark Rutte.
W jaki sposób szpiegowano ekspertów? Do smartfonów i tabletów agenci wprowadzili sobie tylko znanymi metodami szpiegowskie oprogramowanie, które bez wiedzy użytkowników włączało mikrofony i kamery, przekazując dźwięk i obraz do szpiegujących. Transfer danych odbywał się za pomocą sieci Wi-Fi, które nagle się aktywowały i z którymi łączyły się urządzenia inwigilowanych osób. Holenderscy eksperci byli również podsłuchiwani bardziej tradycyjnymi metodami: w pokojach hotelu, w którym przebywali na Ukrainie, znaleziono „pluskwy”.
Po powrocie do Holandii uczestnicy delegacji – zaniepokojeni dziwnym zachowaniem się swoich telefonów, tabletów i laptopów – oddali je do badania holenderskiemu kontrwywiadowi. W wielu z nich znaleziono trudne do wykrycia oprogramowanie szpiegowskie. Część sprzętu była zainfekowana tak złośliwie, że podjęto decyzję o jego komisyjnym zniszczeniu. Według źródeł RTL Nieuws – dochodzenie dotyczące inwigilacji jednoznacznie wskazało na rosyjskie i ukraińskie służby specjalne.
W reportażu RTL Nieuws wypowiadający się anonimowo eksperci przyznawali, że nie są w stanie określić, ile i jak cennych informacji pozyskali w ten sposób Rosjanie. Nie ulega jednak wątpliwości, że straty informacyjne byłyby znacznie większe, gdyby Holendrzy przed wyjazdem nie podjęli wielu działań zapobiegawczych. Wszystkich uczestników ekipy dochodzeniowej przeszkolono w zakresie ochrony informacji: zabroniono im łączyć się z internetem poprzez Wi-Fi, nakazano przesyłać jedynie zaszyfrowane wiadomości, zorganizowano specjalne poufne konferencje z oficerami wywiadu. Jedna z instrukcji nakazywała chociażby odbywanie ważniejszych rozmów na temat katastrofy wyłącznie w budynku holenderskiej ambasady – i to tylko w określonych, zabezpieczonych pomieszczeniach. Ponadto – jak ujawnił RTL Nieuws – dla najważniejszych ekspertów z Holandii wynajęto w ukraińskim hotelu celowo całe piętro, które sprawdzono pod kątem możliwej inwigilacji. Zminimalizowało to poniesione straty, choć im nie zapobiegło.
Jak już wspomnieliśmy – na szokujące fakty ujawnione przez dziennikarzy RTL Nieuws zareagował sam premier Holandii. „Nie jesteśmy naiwni” – stwierdził, wyraźnie sugerując, że te agresywne działania nie są dla niego niespodzianką. Niestety, kiedy podobne informacje wyszły na jaw w związku z katastrofą smoleńską, zapadła cisza, a politycy odpowiedzialni za blamaż polskiego „śledztwa” zapadli się pod ziemię.
Kto wystawił Polaków?
Co warte podkreślenia – polscy prokuratorzy i eksperci udający się do Rosji po tragedii smoleńskiej byli całkowicie pozbawieni osłony kontrwywiadowczej. Rosjanie mieli więc nieporównanie łatwiejsze zadanie niż w przypadku holenderskiej ekipy badającej zestrzelenie malezyjskiego boeinga.
Kilka miesięcy temu „GP” ujawniła jeden z przykładów takiej – najdelikatniej rzecz ujmując – niefrasobliwości. Otóż 16 kwietnia 2010 roku zbierający w Smoleńsku dowody polscy żandarmi wojskowi mieli wracać do kraju, ale okazało się, że wystąpił niespodziewany problem z samolotem. Z tego zadziwiającego „przypadku” skorzystali Rosjanie – a dokładniej funkcjonariusze FSB (Federalnej Służby Bezpieczeństwa) – oferując przedstawicielom Żandarmerii Wojskowej gościnę w zaproponowanym hotelu, wraz z sauną i kolacją. Żołnierze – albo z dziecinnej naiwności, albo pod presją swoich przełożonych (tego nie wiemy) – skorzystali z tej propozycji. W tym czasie FSB zadbała o dowody zebrane przez żołnierzy. Żandarmi zostawili je bowiem... na lotnisku w Briańsku, całkowicie bez nadzoru, w specjalnej „komórce”, której użyczyli im Rosjanie. Nie było więc nawet potrzeby wyrafinowanej inwigilacji telefonów, na jaką zdecydowano się wobec Holendrów.
Gdy w dniach 21–24 kwietnia 2010 r. doszło do drugiego pobytu wysłanników Żandarmerii Wojskowej w Rosji, znów – zamiast zbierać informacje i je chronić – swoją aktywność skupili oni na brataniu się z Rosjanami (tym razem nie tylko z FSB, lecz także z przedstawicielami Komitetu Śledczego przy Prokuraturze Generalnej Federacji Rosyjskiej). Żołnierze wymienili się nawet danymi teleadresowymi (!), a także wzięli udział w zorganizowanej przez stronę rosyjską imprezie „integracyjnej”. Gdzie w tym czasie były polskie służby specjalne?
Symptomatyczny jest tu dokument jednej z nich sporządzony 19 kwietnia 2010 r. w centrali w Warszawie, parafowany przez jej szefa i rozesłany do wszystkich struktur tej instytucji. Informuje się w nim m.in., że do polskich służb zgłosił się rosyjski pilot wojskowy, twierdzący, że katastrofa to wina Rosjan (świadka potraktowano jako prowokatora, chcącego zaszkodzić rosyjsko-polskiemu pojednaniu). Następnie pada wymowne zdanie: „Zakazuje się przekazywania [do Polski – przyp. „GP”] jakichkolwiek informacji na temat przyczyn katastrofy”.
Podkreślmy: zakaz ten nie był spowodowany obawą o dekonspirację lub o przechwycenie przez Rosjan przesyłanych danych. Chodziło wyłącznie o działanie w zgodzie z interesem polskich i rosyjskich władz. W opracowaniu tej samej służby z 18 kwietnia 2010 r. przestrzegano bowiem, że „w razie uznania rosyjskiej winy dojdzie do politycznej katastrofy o międzynarodowych reperkusjach”, a „uznanie rosyjskiej winy” groziłoby „podjęciem przez opozycję ataku na rząd Donalda Tuska”. Innymi słowy: polskie służby zgodziły się na tuszowanie prawdziwych przyczyn śmierci prezydenckiej delegacji, tłumacząc to troską o pogorszenie stosunków z Rosją i strachem przed działaniami opozycji wobec rządu.
Można tylko przypuszczać, jakie trzęsienie ziemi wywołałaby podobna informacja w Holandii, gdyby to służby działające w sprawie boeinga zaprzestały de facto pracy, tłumacząc się względami polityczno-partyjnymi.
Macierewicz: nie mam złudzeń
Antoni Macierewicz nie jest zdziwiony skalą działań Rosjan wobec holenderskich ekspertów. Nie ma też złudzeń, że ofiarą podobnych czynności padli Polacy. Szef podkomisji smoleńskiej mówi „GP”:
– Polskie służby raportowały o agresywnych działaniach służb rosyjskich wobec polskich ekspertów, a potem wobec polskiej komisji. Niestety, nie wyciągnięto z tego żadnych wniosków poza jakimiś niepoważnymi pogadankami – nie było żadnych zabezpieczeń technicznych ani instytucjonalnych, nie próbowano w skuteczny sposób zabezpieczać pozyskanego materiału etc. Co więcej, mimo tych sygnałów szefowie owych służb jeszcze bardziej minimalizowali zaangażowanie swoich podwładnych w ochronę przedstawicieli RP.
Cały tekst ukazał się w tygodniku "Gazeta Polska"