Koszulka "RUDA WRONA ORŁA NIE POKONA" TYLKO U NAS! Zamów już TERAZ!

Sławomir Peszko tylko dla Niezalezna.pl: Ja i "Lewy" to ogień i woda

To historia tak dziwnej, że aż nieprawdopodobnej przyjaźni. Jeden został najlepszym piłkarzem świata w 2020 roku. Drugi równie mocno kochał piłkę, co życie, i dziś czaruje w krakowskiej okręgówce. Robert Lewandowski i Sławomir Peszko. Jeśli o jakimś duecie polskich sportowców można powiedzieć, że są jak bracia, to właśnie o nich. - Cieszę się z sukcesów „Lewego”, jakby były moje. Wszystko, co Robert osiągnął, należało mu się – mówi „Peszkin”, który tylko portalowi Niezalezna.pl opowiedział o serdecznych relacjach łączących go z kapitanem reprezentacji Polski.

Robert Lewandowski i Sławomir Peszko
Robert Lewandowski i Sławomir Peszko
fot: Светлана Бекетова - soccer.ru, CC BY-SA 3.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=70407746

Piotr Dobrowolski: Robert Lewandowski zasłużył na tytuł najlepszego piłkarza świata?

Sławomir Peszko: Bez dwóch zdań! Do tej pory można było sądzić, że wybory najlepszego piłkarza na świecie, to konkursy popularności. Messi, Ronaldo, Neymar. Decydowały klubowe sympatie, wszystko kręciło się wokół tych nazwisk... A w tym roku wreszcie najważniejsze były umiejętności i osiągnięcia piłkarskie. A Robert wygrał wszystko! Był poza konkurencją. Nikt nie mógł się z nim równać!

Pamięta Pan początki znajomości z Lewandowskim?

- W tym samym czasie przyszliśmy do Lecha Poznań. Wiadomo, jak to nowi, trzymaliśmy razem. Chyba się polubiliśmy (śmiech). Potem na wyjazdach i zgrupowaniach mieszkaliśmy w jednym pokoju. Wcześniej, przed transferem do Poznania, w pierwszej lidze rywalizowaliśmy o tytuł króla strzelców. Robert zdobył dla Znicza Pruszków 21 goli, a ja dla Wisły Płock 16. W Kolejorzu już głównie dogrywałem „Lewemu”. Ekstraklasa, Liga Europy. Wspólne występy cementowały znajomość.

A kiedy koleżeństwo przerodziło się w przyjaźń?

- Ciężko to umiejscowić w czasie... Z każdym tygodniem byliśmy sobie bliżsi. Potem Robert wyjechał do Dortmundu, ja do Kolonii. Odwiedzaliśmy się w Niemczech, gadaliśmy przed meczami Koeln i Borussii. Razem z rodzinami spędzaliśmy wspólnie wakacje. Nasze Anie też szybko złapały ze sobą dobry kontakt. Polubiły się...

Na waszym przykładzie widać, że przeciwieństwa się przyciągają...

- No tak... Ja jestem jak ogień, a „Lewy” jak woda. Robert koncentrował się na celu jaki sobie wyznaczył, nie chciał popełnić błędu. A mnie jak usiadł diabeł na ramieniu i podszeptywał do ucha, to zdarzało mi się go posłuchać... Taki już mam charakter.

Na przestrzeni lat Robert Lewandowski zmienił się jako człowiek?

- Tak, skasował mój numer (śmiech). Nie no, żartuję. Może kibice mogą go odbierać jako wielką gwiazdę, ale Robert jest na każde zawołanie trenera reprezentacji. Drużynie narodowej oddaje całego siebie. Bardzo mu zależy na wynikach kadry. Dlatego jest dla niej gotowy na ogrom poświęceń. Jest dumny, że może być kapitanem Polski. A dla mnie pozostał taki sam, jaki był w Lechu. Gadamy cały czas. A jak nie może odebrać telefonu, to przysyła sms, że zaraz oddzwoni. I to robi. Dobra, nie ma co ukrywać, miałem łzy w oczach i byłem strasznie dumny, kiedy obejrzałem filmik nagrany w szatni Bayernu po wygraniu Ligi Mistrzów. I słowa Roberta: - „Peszkin! Zobacz! Wreszcie się udało zdobyć to, na co tak długo czekaliśmy!”.

Robiliście razem jakieś numery?

- Za Franka Smudy w Lechu, trochę się działo. Na treningach podczas gierki trener zazwyczaj kazał grać Robertowi przeciwko twardemu jak skała Manuelowi Arboledzie. „Lewy” w ten sposób miał nabierać siły i mocy. A jak nie dawał rady w starciu fizycznym, to musiał szukać sposobu, żeby oszukać obrońcę sprytem. Jak chłopaki weszli w zwarcie, to koszulki na szwach pękały. Było z tego mnóstwo śmiechu...

Bolało Pana, kiedy padały głosy, że jest Pan w reprezentacji Adama Nawałki tylko dlatego, że tego chce Lewandowski?

- Wiadomo, że każdy chce mieć przyjaciół blisko siebie (śmiech). A poważnie, to starałem się nie zwracać na to uwagi. Dawałem kadrze maksimum tego co mogłem. Znając i Roberta, i trenera Nawałkę, jestem pewien, że nie byłem w drużynie po znajomości!

Dziś jest Pan najlepszym zawodnikiem i strzelcem Wieczystej Kraków. Dlaczego poszedł Pan grać do ligi okręgowej? Dla pieniędzy? Przecież bieda raczej Panu nie grozi...

- Chcę coś po sobie zostawić. Taką pieczątkę na projekcie, jaki realizujemy w Wieczystej. Plany są ambitne. Awanse co rok. Docelowo do I ligi, a potem Ekstraklasy. Pogram jeszcze dwa, trzy lata i chcę co roku piąć się z drużyną szczebel wyżej. Trochę widziałem, trochę przez te lata się nauczyłem i chcę to przekazywać młodym. Poza tym Wieczysta to organizacyjnie klub na poziomie Ekstraklasy. Dążymy do tego, by w niedalekiej przyszłości stanowić w Krakowie trzecią siłę. Obok Wisły i Cracovii.

Po meczach okręgówki rywale ustawiają się w kolejce po Pana koszulkę?

- Zazwyczaj oddaje swoje koszulki na cele charytatywne, ale kiedyś była tego typu sytuacja, że kilku rywali chciało mój trykot.

A co po skończeniu gry w piłkę? Pójdzie Pan w trenerkę, czy może w dyrektorskie gabinety?

- Ani jedno, ani drugie. Wejdę w przemysł alkoholowy (śmiech).

Robert Lewandowski pojawi się na meczu Wieczystej?

- Choć moje zaproszenie jest cały czas aktualne, to pewnie z braku czasu, nie da rady. Ale kiedy będę kończył karierę, to planuje gruby ewent. I na nim już na pewno Roberta nie zabraknie!

 



Źródło: niezalezna.pl

Piotr Dobrowolski