Jeden z najwybitniejszych siatkarzy w historii Ryszard Bosek w niedzielę obchodzi 70 urodziny. Mistrz świata i mistrz olimpijski zaznaczył: "Wiele oddałem siatkówce, ale ona mi się odpłaciła". Mimo, że dwukrotnie musiał walczyć z nowotworem nigdy się nie poddał: "Dopóki nie umrę, to będę działał."
Ryszard Bosek to złoty medalista mistrzostw świata z 1974 i igrzysk olimpijskich z 1976 roku. Określany najlepszym przyjmującym na świecie tamtych czasów siatkarz przyznał, że zazwyczaj celebruje urodziny wraz z rodziną i przyjaciółmi.
Ryszard Bosek wciąż jest aktywny w siatkarskim świecie
This moment #volleyball 🏐 #legend Pan Ryszard Bosek 🙏 pic.twitter.com/4ah51y7W2P
— Jelena Blagojevic (@Jelenko14) March 9, 2020
Tym razem - z uwagi na pandemię - nie będzie to możliwe. Jeszcze jako siatkarz, a potem trener, ciągle byłem w rozjazdach, ale urodziny - o ile było to możliwe - zawsze starałem się spędzać w domu z bliskimi.
Na pytanie o wyjątkowy prezent z tej okazji, odparł, że otrzymał wiele miłych podarunków, ale jakiegoś szczególnego nie potrafi sobie przypomnieć. Po chwili namysłu jednak dodał:
Choć można powiedzieć, że dostałem jeden wyjątkowy - nieco spóźniony jak na urodzinowy, ale za to na całe życie. Na początku maja przyszła na świat moja druga córka.
Koledzy z reprezentacji z czasów trenera Huberta Jerzego Wagnera określali go jako impulsywnego, porywczego, czasami brutalnego.
Nie pamiętam, bym kogoś pobił, więc jeśli brutalny, to tylko słownie. To prawda, byłem wybuchowy, ale to było raczej takie przekomarzanie się. Z kolegami z zespołu, nigdy z przeciwnikami. Oni wiedzieli, że moja agresja jest po to, by wyzwolić w nich dodatkowe emocje. Znali mnie i akceptowali to. Mówili nieraz między sobą "zostaw Ryśka, wyszumi się i mu przejdzie"
Był też chwalony przez dawnych kolegów z boiska za ogromną pracowitość. Jak przyznał, trenowanie po prostu sprawiało mu przyjemność:
To, czym się mogłem pochwalić, to warunki motoryczne. Cała reszta to efekt ciężkiej pracy na treningach i ćwiczeń indywidualnych. Nie byłem ani skoczny, ani nie miałem specjalnie warunków fizycznych, więc nadrabiałem techniką. Nigdy nie byłem zadowolony z siebie, zawsze szukałem czegoś, co mogę poprawić. Trenowałem dużo i bardzo to lubiłem. To nie był dla mnie przykry obowiązek. Można nawet powiedzieć, że bardziej lubiłem trenować niż grać, bo podczas meczów dochodziła odpowiedzialność. Ona dawała się we znaki zwłaszcza pod koniec kariery. Bo niby wielki mistrz, a słabiej gra. A przecież każdemu zdarzały się gorsze momenty.
Bosek zaznaczył, że najcenniejszy dla każdego sportowca jest triumf w igrzyskach, ale zwycięstwo w MŚ ma dla niego także wyjątkową wartość:
To było inne, bo niespodziewane. Nikt na nas wtedy nie stawiał. Podczas igrzysk byliśmy już faworytami, czuć było odpowiedzialność, która nam ciążyła. Nie pamiętałem praktycznie nic z tego turnieju, tak byłem skoncentrowany. Dopiero po finale zeszło ze mnie powietrze.
Z Płomieniem Milowice z kolei w 1978 roku wygrał prestiżowy Puchar Europy Mistrzów Krajowych, rozgrywki których odpowiednikiem jest obecnie Liga Mistrzów.
Pamiętam jak się do mnie zgłosił dyrektor kopalni z ofertą gry w tym klubie, a ja nie wiedziałem wtedy nawet, gdzie jest Sosnowiec. A potem takich rzeczy tam dokonaliśmy...
- zaznaczył ze śmiechem Bosek.
Do kolekcji złotych medali zabrakło mu tego z mistrzostw Europy - trzykrotnie wywalczył srebro (1975, 1977, 1979). "Ale ogółem jestem usatysfakcjonowany" - ocenił 359-krotny reprezentant kraju.
W ostatnich latach Bosek przeszedł kilka pojedynków w walce o zdrowie. Dwukrotnie wykryto u niego nowotwór, miał też wszczepiane bajpasy.
Wiadomość o pierwszym raku była mocnym uderzeniem. Ze względu na kłopoty z krążeniem taty spodziewałem się takich problemów, ale na nowotwór nie byłem przygotowany. Walka była mocna. Pomógł mi twardy charakter, ukształtowany przez sport. Wierzyłem cały czas w zwycięstwo, ale też miałem świadomość, że to nie są żarty. Po przegranym meczu w sporcie idzie się do szatni, bierze prysznic i potem gra się następne spotkanie. W tym przypadku nie dostaje się drugiej szansy...
Zapytany o marzenia stwierdził, że swoje już przeżył. "Chciałbym tylko, żeby choroby się ode mnie odczepiły" - skwitował i przyznał, że trudne przeżycia nauczyły go cieszyć się tym, co ma. Zastrzegł, że jest usatysfakcjonowany, ale jeszcze nie jest spełniony, bo wciąż mam wiele zajęć.
I dopóki nie umrę, to będę działał. Popularyzuję siatkówkę wśród młodzieży, normalnie też chodzę na siłownię. Teraz przez pandemię się nie da, ale mam w domu rower stacjonarny, robię też trzy, cztery razy w tygodniu trening siłowy. Spaceruję po ogródku, bo do lasu nie można iść, dbam o kondycję. Czytam, uczę się języków obcych. Jestem też ogrodnikiem. Mam tu kupę kamieni, z którą walczę od kilku dni. Normalnie bym się poddał, ale jako wielkiemu sportowcowi nie wypada mi
- zakończył z uśmiechem.