W środę o 19:00 film pokazany zostanie we wrocławskim kinie Nowe Horyzonty przy ul. Kazimierza Wielkiego 19a/21. Właśnie ruszyła internetowa przedsprzedaż biletów TUTAJ!
Lata 90., zwane najntisami, coraz częściej w zbiorowej pamięci jawią się jako nostalgiczna gra skojarzeń. Duchologiczny trend sprowadził je do popkulturowej zabawy pozostałościami ze świata między PRL a III Rzeczpospolitą. Nie ma w tym nic złego, że dzisiejsi trzydziesto- i czterdziestolatkowie próbują uchwycić na nowo tak szybko zmieniający się świat swoich podstawówkowych, licealnych i studenckich lat. Towarzyszą im w tym jeszcze młodsi, którzy zafrapowani zbierają ocalałe gdzieś na strychach egzemplarze Commodore C64, oglądają na odkupionych od wąsatych wujów stare taśmy VHS z porno i Rambo lub wypatrują rodziców i dziadków na zdjęciach z dyskotek przepełnionych dymem z nielegalnie sprowadzonych ze wschodu papierosów.
Najntisy, czyli zapomniane polityczne boje
Ale to nie jest prawda o najntisach. Więcej: popkulturowa nostalgia zmienia się powoli w jeszcze jeden trend, który młodsze koleżanki starych demiurgów transformacji wykorzystują do meblowania zbiorowej wyobraźni dotyczącej tamtych lat. Wszak lata 90. były politycznie najgorętszym czasem III RP (przynajmniej do śmierci Lecha Kaczyńskiego pod Smoleńskiem w 2010 roku). Niezależnie od tego, czy zaczynamy najntisy liczyć od 4 czerwca 1989 roku, czyli wyborów kontraktowych, opartych na daleko idącym kompromisie z komunistami, czy też od wyborów prezydenckich w listopadzie i grudniu 1990 roku, które dały władzę Lechowi Wałęsie – była to najmniej spokojna dekada III RP.
U początku tamtego dziesięciolecia Jacek Kuroń jako minister w rządzie Tadeusza Mazowieckiego gorąco namawiał Czesława Kiszczaka, ówczesnego szefa MSW, by silną ręką rozprawił się z rolniczymi strajkami. To lata 90. były areną największych zwycięstw postkomunistycznego żywiołu, którego czarne najciemniejsze postacie wciąż miały wielką moc sprawczą. To wtedy rodziły się zręby suwerennej, solidarnej i sprawiedliwej Rzeczpospolitej, której symbolem stał się premier Jan Olszewski. Polityk, który w dramatycznym momencie postawił najważniejsze do dziś pytanie: „Czyja będzie/jest Polska?”. Lata 90. to czas, w którym Sowieci opuszczali Polskę. I czas, na którym zaciążyły moskiewskie pożyczki Leszka Millera i zlekceważone wówczas symptomy przetrwania rosyjskiego imperializmu, czyli pierwsza wojna czeczeńska, gdy „łysy jechał do Moskwy”. Łysy, czyli premier Józef Oleksy, wybrał się wówczas do stolicy Rosji, by celebrować oficjalne obchody 50. rocznicy zakończenia II wojny światowej.
U końca najntisów zapłonął Słupsk, gdy w styczniu 1998 roku po śmierci nastoletniego Przemysława Czai, miasto pogrążyło się w kilkudniowych zamieszkach. I choć to ostatnie wydarzenie nie miało charakteru politycznego, bywa komentowane jako późny bunt pokolenia, które na własnej skórze doświadczyło najboleśniejszych skutków terapii szokowej. Ruch kibicowski w tamtym czasie pomagał odreagować wspólny gniew, frustrację i złość – w kapitalistyczno-postkomunistycznej Polsce, w której Solidarność była już tylko nobliwym związkiem zawodowym. Czteroletnie rządy Akcji Wyborczej Solidarność dały wielu poczucie stabilizacji systemu i fałszywą nadzieję na ostateczne pokonanie postkomunistów. Ale i to okazało się złudzeniem: politycznie najntisy skończyły się w 2001 roku – wraz z nastaniem rządu Leszka Millera i stopniowymi przygotowaniami do wejścia Polski do Unii Europejskiej. Była to najdłuższa dekada III RP. Pełna nadziei i rozpaczy, luksusów i nędzy, wzrostu społecznej aktywności i poczucia zupełnej niemocy i beznadziei.
Naszość - niepoprawnie polityczny koloryt
Właśnie takie lata 90. trzeba pamiętać, oglądając „Naszość. Tylko dla nienormalnych” Magdaleny Piejko. I jeszcze jedno trzeba mieć w pamięci – choć ukształtowana w atmosferze lat 90. Naszość wniosła swój koloryt także w pierwszą dekadę XXI wieku, gdy postkomuna zeuropeizowała się do standardów brukselskich salonów, a w Rosji zaczął rządzić Władimir Putin. To 23 lutego 2000 roku, w trakcie demonstracji przeciwko wojnie w Czeczenii, członkowie Naszości w Poznaniu wdarli się do konsulatu Federacji Rosyjskiej i bez zbytniego szacunku potraktowali rosyjskiej flagę. To w listopadzie Naszość w czapkach z czerwonymi gwiazdami, z tekturowym krążownikiem „Aurora” i portretami Lenina, Stalina oraz Leszka Millera, postanowiła zająć poznańskie biuro poselskie Sylwii Pusz z SLD.
To 1 maja 2005 roku ludzie z Naszości, w samych tylko gaciach, z porożami jeleni na głowach, zakłócili pierwszomajowy więc SLD, kpiąc, że SLD zrobiło ze swoich wyborców jeleni. Dodajmy do tego Paradę Onanistów jako odpowiedź na poznański Marsz Równości w listopadzie 2005 roku i happening artystyczny, który w marcu 2009 roku uczcił wizytę Wojciech Jaruzelskiego w stolicy Wielkopolski. Szacowna Wyższa Szkoła Nauk Humanistycznych i Dziennikarstwa wspólnie z prześwietną Studencką Radą Miasta Poznania nie dały się niestety przekonać, że Ślepowron potrzebuje obstawy ZOMO, reaktywowanego na tę okoliczność przez ekipę Naszości. Wreszcie w czerwcu 2010 nieco już starsi ludzie Naszości chcieli spotkać się z Bronisławem Komorowskim, ale kandydat na prezydenta wyszedł z budynku tylnym wyjściem, nawiązując do stylu pożegnań Aleksandra Kwaśniewskiego z Naszością. Powodem tak nieoczekiwanego zachowania Komorowskiego mógł być fakt, że Naszości towarzyszyły trzy psy ubrane w koszulki z napisami KGB, FSB i Wojskowych Służb Informacyjnych.
„Naszość. Tylko dla nienormalnych” nie jest laurką dla Piotra Lisiewicza, choć pewnie dla niego i jego wesołej kompanii z poznańskich dzielnic ma największe sentymentalne znaczenie. Piejko w swoim filmie przypomina lata 90. i pierwsze lata XXI wieku najbardziej niepoprawne politycznie – przypomina to, co było nieustannie wówczas potępiane i szkalowane na łamach „Gazety Wyborczej”, szczególnie silnej w pierwszej dekadzie polskich przemian, jeśli chodzi o urabianie opinii mainstreamowych odbiorców.
Polityczna zadra dla czytelników „Wyborczej”
To w latach 90. rodziła się Polska strasznych mieszczan, czyli wzbogaconej inteligencji, mocno już postępowej, ale w tamtym czasie wciąż pielęgnującej swoje sentymentalne i intelektualne relacje z tak zwanym Kościołem otwartym. Nobliwy czytelnik „Wyborczej” w tamtym czasie był już otwarty na przyjaźnie i biznesy z postkomuną, która milicyjne pałki wymieniła na komercyjne banki. O Rosji mówił z nadzieją, bo wierzył w tamtejszych liberałów, którym wieszczył rychłą władze. A jeśli gdzieś widział homo sovieticusów, to wśród byłych PGR-owców i robotników pozamykanych fabryk. Nic też dziwnego, że bezczelna młodzież z VII liceum w Poznaniu, kultywująca antykomunistyczne idee i organizacyjne tradycje młodzieżowe jeszcze z lat 80., okazała się dla nich polityczna zadrą. Szczególnie gdy już trochę podrosła. Gdy po roku 2000 z jednej strony system okrzepł, z drugiej – pewnej krzepy i mocy sprawczej zaczęli nabierać jego kontestatorzy. I coraz śmielej zaczęli poczynać sobie w przestrzeni publicznej, którą agorowe towarzystwo chciało zawłaszczyć.
Nie mam wątpliwości, że Naszość była sztubacka. Żakowie wszystkich epok także rozpoznaliby się w jej knajpianych i politycznych zabawach. Tłumaczyć szczegółów już chyba nie trzeba – film dokumentalny o Akcji Alternatywnej Naszość jest od kilku miesięcy w obiegu. Jedni się przy nim po prostu świetnie bawią, drudzy głęboko wzruszają. Trzeci – podobno się odnajdują po latach. Ja mam znacznie gorzej. Choć w recenzji dla „Gazety Polskiej” (nr 16 z 19 kwietnia 2023) pozwoliłem sobie na garść wspomnień, to przecież podchodzę do filmu Magdaleny Piejko bardzo poważnie. Brzydko mówiąc: traktuję go politycznie i rozliczeniowo. Bo to jest polityczna petarda, która wtedy mogła wydawać się zgrywem młodych antykomunistów po komunizmie. Ale ciąg dalszy tej historii pokazał nam, że intuicje inteligenckich kpiarzy i stadionowych zakapiorów okazały się bezcenne dla wielu diagnoz naszej rzeczywistości.
Mówiąc pół żartem, pół serio: III RP potrzebowała zarówno Zdzisława Krasnodębskiego i jego „Demokracji peryferii”, Jacka Tittenbruna i jego „Z deszczu pod rynnę. Meandry polskiej prywatyzacji”, Ryszarda Legutko i jego „Eseju o duszy polskiej”, jak i policyjnych zarzutów dla Lisiewicza po tym, jak przebrał się za Włodzimierza Ilicza Lenina. Należy tylko ubolewać, że hasło „krytyka polityczna” w III RP zostało sprowadzone do klubu lewicującej inteligencji na usługach europejskich liberałów – krytyka polityczna uprawiana przez Naszość znakomicie podważała status quo dwóch pierwszych dekad III RP. Szyderstwo z postkomunizmu dziś wydaje się démodé, ale w tamtym czasie kpiarskie nawiązanie do komunistycznych idoli niosło niewygodne prawdy, które chciano zatopić w rzekach niepamięci – doczepiając im betonowe hasło: „wybierzmy przyszłość”.
„Cześć chłopaki, jestem wariat!”
„Cześć chłopaki, jestem wariat! Spalę wam dziś komisariat!”. Medialno-polityczny mainstream w latach 90. nie lubił takich haseł. Nie ma co mydlić sobie oczu: źle reagowała na nie postkomuna, źle reagowało liberalne centrum, źle reagowała sejmowa prawica. A Naszość „darła ryje” w ten sposób, psując błogi spokój tym, którzy uważali, że za przeszłością zatrzaśnięto drzwi (choć tym co trzeba zostawiono otwarte furtki). To gorszyło nie tylko miłośników grubej kreski, ale wszystkich, którzy uważali, że to jest wreszcie nasze państwo i należy się zachowywać spokojnie. Znikał gdzieś kontekst, szybko zapominano o grzechach i grzeszkach tych w togach i tych w mundurach.
W 1992 roku, gdy szedłem do katolickiego liceum Zmartwychwstańców w Poznaniu na Dolnej Wildzie, miałem więcej niż mieszane uczucia, jeśli chodzi o otaczającą rzeczywistość. W moich rodzinnych stronach, na terenie byłego wzorcowego PGR Manieczki, ludzie masowo tracili pracę i nadzieję na przyszłość. Gdy któregoś razu wróciłem do domu, rodzice ze smutkiem powiedzieli, że powiesił się nasz sąsiad, naprawdę dobrze prosperujący przez lata – wedle ówczesnej nomenklatury – rolnik indywidualny. Rodzice moich koleżanek i kolegów z dnia na dzień zostawali bez pracy w PGR-ach. Nikt już ich nie potrzebował, bo w Śremie zwalniano ze stalowni Cegielskiego, a w pomniejszych miasteczkach – lokalnych zakładów pracy. To miało na dobre i złe wyznaczyć moje myślenie o rzeczywistości, także jeśli chodzi o ideowe podziały na przyjaciół i wrogów. Ale pamiętam też, jak pewnego razu starszy ksiądz z mojego nieistniejącego już liceum powiedział: „przez dekady milicjanci z pobliskiego posterunku szczuli lokalną chuliganerię przeciw waszym starszym kolegom. Dziś już tego nikt nie pamięta, a oni tam wszyscy nadal pracują”. Ten posterunek był naprawdę niedaleko. I z niczym złym się już mojej klasie nie kojarzył.
Powtórzmy więc raz jeszcze, to hasło nie brało się znikąd: „Cześć chłopaki, jestem wariat! Spalę wam dziś komisariat!”.
Zostawiłem to wspomnienie jako puentę, bo ważny jest kontekst. Naszość robiła sobie jaja i daleka była od rozdrapywania starych ran. Ale nie mieli złudzeń, z czego składa się staro-nowa rzeczywistość. Najntisy miały coś z atmosfery bakchanaliów. I z atmosfery stypy – czasem trudno było się połapać, w czym się właściwie uczestniczy. Kto po czym płacze, a kto z czego się śmieje. Po dekadach możemy spojrzeć z dystansu, spróbować poskładać to wszytko w spójną, sensowną opowieść. I do płaczu, i do śmiechu. Za to warto podziękować i Magdalenie Piejko jako autorce „Naszości. Tylko dla nienormalnych”, i tym, co pod przewodem Piotra Lisiewicza wesoło gwizdali na parowóz dziejów. Choć był w tym też gniew i pogarda.
Recenzja ukazała się w najnowszym numerze miesięcznika „Nowe Państwo”
