Wyszukiwanie

Wpisz co najmniej 3 znaki i wciśnij lupę
Polska

W Brunszwiku śpią polskie dzieci. Tu nigdy nie było spokojnie

Deszczowy i chłodny październik 2020 roku. Za dwa tygodnie spacer brunszwickimi uliczkami będzie już niemożliwy, ale póki co zaglądamy przez grube jak denka słoików szybki do sklepu z antykami w Magnieviertel. Nad wejściem metalowy ludzik wyprowadzający na spacer brunszwickiego lwa, symbol miasta. Wewnątrz instrumenty, ikony, figurki, zegary, sztylety, inkrustowane fajki, gobeliny, marionetki, lichtarze z brązu po 500 euro za parę i mnóstwo starych aparatów fotograficznych. Każdy przedmiot ma swoją historię, im bardziej zakurzony, tym ciekawszą.  Sercem dzielnicy jest wybudowany w 1031 roku kościół św. Magnusa. Z wnętrza dosłownie bucha muzyka. Koncert organowy. Posępny, uruchamiający wyobraźnię. Jakby sam upiór Gastona Leroux zamknął się w tych średniowiecznych murach i wygrywał swój ból światu.

To jednak nie upiór, ale niemiecki organista i pianista, Hans-Dieter Meyer Moortgat gra kompozycje Louisa Vierne (1870-1937). Koncert jest hołdem dla Francuza, który do historii muzyki przeszedł nie tylko jako wybitny kompozytor i organista paryskiej katedry Notre-Dame, ale i artysta wierny jej do końca. Dosłownie. Vierne zmarł 2 czerwca 1937 roku podczas koncertu w Notre Dame. Trzy dni później katedra pożegnała swojego organistę. Zgodnie z jego ostatnią wolą, w trakcie mszy żałobnej organy zakryto czarnym suknem. Szedł do Pana przy wtórze gregoriańskich śpiewów. W 150 rocznicę jego urodzin inny organista oddaje mu hołd. W Brunszwiku, na kilka dni przed oficjalnym ogłoszeniem drugiej fali pandemii.  Muzyka towarzyszy nam jeszcze jakieś kilkadziesiąt metrów, zanika w okolicy Domu przy Löwenwall, siedziby Miejskiego Muzeum Brunszwiku. Surowy budynek muzeum powstał w latach 1904-1906 wedle projektu brunszwickiego architekta, Maxa Osterloha (1851-1927). Na murze muzeum poza bujną roślinnością wisi baner informujący, że od 18 października do 10 stycznia 2021 roku, będzie tu można obejrzeć wystawę zatytułowaną „Od Rembrandta do Baselitza – dzieła grafiki”.  W zbiorach muzeum znalazł się m.in. „Autoportret z Saskią” (1636), jedna z 300 grafik, jakie pozostawił po sobie genialny Holender. Wystawa, jak i wszystkie inne wystawy Niemiec musi poczekać na zwiedzających co najmniej do 30 listopada. Tzw. częściowy lockdown zamroził grafiki Rembrandta, litografie Chagalla, drzeworyty Kirchnera i inne składające się na wystawę dzieła sztuki powstałe od XVII do XX wieku. Poczekają na lepsze czasy.

Historie leżą na ulicy

Skręcamy w Adolfstrasse, spokojna dzielnica, piękne domy, idylla. A jednak nie. W kwietniu jeden z gabinetów lekarskich (a jest tu ich kilkanaście) został ograbiony ze sprzętu elektronicznego, dwa lata wcześniej mieszkańcy tutejszych domków szeregowych zgłaszali liczne włamania. Pozory uśpionej Adolfstrasse mylą. Tu nigdy nie było spokojnie. Na końcu ulicy stoi budynek Muzeum Fotografii, niewielka, jasna bryła. W prawo kroki prowadzą do Helmstedter Str.
W płyty chodnikowe na wysokości kolejnego sklepiku z antykami (tym razem z raczej kiczowatym asortymentem) wdrukowano mosiężne kostki brukowe, tzw. Stolpersteine. Napisy na błyszczących kwadracikach przypominają świat sprzed kilkudziesięciu lat. „Tu [Czyli przy Helmstedter Str. 3, na parterze] mieszkał Benno Frenkel, rocznik 1895, wydalony w 1939 roku do Polski, w 1944 roku deportowany do Auschwitz, wyzwolony z KZ Wöbbelin,  Manfred Frenkel, rocznik 1920 (…) wyzwolony z KZ Wöbbelin, Regina Frenkel, z domu Spindel, rocznik 1890, (…) zamordowana 24.08.1944 w Auschwitz, Lotte Frenkel, rocznik 1922, wydalona do Polski, w 1939-uciekła do Anglii z Łódzkiego Getta, przeżyła; Semi Frenkel, rocznik 1926, (…) wyzwolony z KZ Wöbbelin.  Tyle mówi kostka brukowa. Więcej dowiadujemy się już po powrocie z Brunszwiku. Rodzina Frenkelów handlowała obuwiem, ich sklep mieścił się przy ulicy Höhe 27, tuż przy zamku Dankwarderode. Dziś pod tym adresem nie ma butów, jest kasyno. Manfred Frenkel z domu do miejsca pracy miał 15 minut pieszo. Frenkel pochodził z Łodzi, ale jego dzieci przyszły na świat w Brunszwiku. Od 1936 roku w szkołach, do których uczęszczano zaczęto je izolować od „czystych rasowo” uczniów. 28 października 1938 Gestapo wyrzuciło Frenkelów z mieszkania i zabrało całą piątkę do więzienia w Wolfenbüttel. Nazajutrz odjeżdżali z brunszwickiego dworca towarowego na wschód. Kolejne siedem miesięcy spędzili w obozie Neu-Bentschen. A potem były cztery lata getta w Łodzi. W 1944 roku wszyscy, poza najmłodszą Lotte znaleźli się w transporcie do Auschwitz. Regina zginęła w komorze gazowej w dniu przyjazdu do obozu. Benno, Manfred i Semi wrócili do Brunszwiku w 1944 roku, jako robotnicy przymusowi. Mieszkali w obozie Schillerstrasse, 25 minut drogi od swojego dawnego mieszkania. Zanim 2 maja 1945 roku Amerykanie wyzwolili ojca i synów z obozu w Wöbbelin, Frenkelowie zdążyli jeszcze przejść przez zakłady Hermann-Göringa Drütte, obozy w Sachsenhausen i Ravensbrück. Po wyzwoleniu Benno wrócił jeszcze do Brunszwiku, w 1949 roku wyemigrował z synem Semim do Stanów Zjednoczonych, gdzie zmarł w 1966 roku. Semi zgłosił się na ochotnika do służby w 82 dywizji armii USA i spędził 3,5 roku jako żołnierz armii amerykańskiej stacjonującej w Niemczech. Zmarł w 2000 roku w Minnesocie w otoczeniu dzieci i wnuków. 

Jego brat Manfred po wojnie znalazł się w Wolfsburgu, gdzie poznał Sarę Bass, swoją przyszłą żonę. Sara pochodziła z Lublina, podczas wojny uciekła wraz z siostrą Leą na zachód, ich brat Chaim zginął w obozie koncentracyjnym a młode kobiety dzięki pomocy Władysława Janczaka i księdza Jana Poddębniaka zostały ochrzczone, uzyskały sfałszowane dokumenty na nazwisko Stanisławy Gorczycy i Marii Tarachy. Obie trafiły na roboty przymusowe do Niemiec. [Po wojnie Sara i Lea bezskutecznie próbując odnaleźć księdza Poddębniaka, zwróciły się w tej sprawie o pomoc do papieża Piusa XII. Udało się dzięki ks. prof. Marianowi Rechowiczowi, rektorowi KUL-u, biskupowi lubaczewskiemu. Z rozmowy ze świadkiem tamtych zdarzeń dostępnej na stronie biblioteka.teatrnn.pl wynika, że siostry napisały list do księdza Jan, który zaczynał się słowami: „Teraz cały świat do nas należy. My wiemy, co zawdzięczamy księdzu” . W czasie wojny i okupacji niemieckiej ks. Poddębniak pełnił funkcję kanclerza i notariusza Kurii Biskupiej w Lublinie. Pomógł nie tylko siostrom Baas, ale tez organizował zaopatrzenie dla więźniów Majdanka i więzionym na Zamku Lubelskim. W 1986 roku został oznaczony medalem „Sprawiedliwy wśród Narodów Świata”. W czasach komunistycznych zapisał się jako kapłan niezłomny zawsze niosący pomoc potrzebującym]

Sara w latach 1943-1945 pracowała w fabryce Volkswagena w dzisiejszym Wolfsburgu jako pielęgniarka na oddziale dla nowonarodzonych dzieci robotnic przymusowych. Z zasady robotnice wysyłano na przymusowe aborcje, ale często kobietom udawało się donosić ciążę. Oddziały dla noworodków, to brzmi dumnie. W rzeczywistości były to baraki – umieralnie, gdzie odebrane kilka dni lub natychmiast po porodzie polskim i rosyjskim robotnicom przymusowym dzieci konały z niedożywienia i na skutek licznych chorób i infekcji. Takich oddziałów: było na terenie III Rzeszy 400 a śmiertelność w nich wynosiła od 70 do 90 procent. W każdym z nich przyszło na świat i następnie zmarło od kilkudziesięciu do kilkuset dzieci. Na jedno niemowlę przypadało średnio mniej niż pół litra chudego mleka dziennie, dzieci nie ważono, nie leczono, z braku artykułów higienicznych i dostępu do możliwości kąpieli umierały w niewyobrażalnych warunkach, pokryte robactwem, odwodnione i same. NSDAP pobierała od matek tych dzieci pieniądze za „opiekę”. W obozie Rühener, który założono w czerwcu 1944 roku z myślą o dzieciach robotnic Volkswagena w Wolfsburgu, cena za taką opiekę wynosiła 27 Marek Rzeszy miesięcznie. Za pogrzeb zagłodzonego na śmierć dziecka, wciśniętego w karton i zakopanego gdzieś w polu, matkom wystawiano rachunek na kwotę 20 RM. Groby były usypanymi kupkami ziemi z gałęzią wbitą w środek. Sara bezradnie patrzyła jak umierają kolejne dzieci, za czasu jej pracy w barakach zmarło ich 35. Ona sama odwiedzała roczną dziewczynkę, Sofię Gladicę w obozie dla dzieci Rühener. Aby dotrzeć na miejsce z zakładów Volkswagena trzeba było przejść 12 kilometrów, ten dystans pokonywali też raz w tygodniu rodzice niemowląt. Na tyle pozwalano. Zazwyczaj dowiadywali się przy trzeciej, czwartej wizycie, że ich dziecka już nie ma. Sofia też nie przeżyła. Sara, która po wojnie wyszła za Manfreda Frenkela a następnie wyemigrowała z mężem i małym synkiem do Izraela a stamtąd do Belgii, nie zapomniała o barakach. W latach 80. Przyjechała z Manfredem do Wolfsburga i Rühen by zainicjować budowę godnego cmentarza dla obozowych dzieci. W 1988 postawiono pomnik upamiętniający ich śmierć. W 2010 roku władze Wolfsburga oddały hołd Sarze Frenkel nazywając jej imieniem jeden z placów, w mieście jest też ulica Sofii Gladicy. A Volkswagen od ubiegłego roku przyznaje młodym ludziom nagrodę imienia starszej pani, która od czasu do czasu zagląda do Brunszwiku i Wolfsburga przypominając o 20 tysiącach robotników przymusowych, którzy w latach 1940-45 niewolniczo pracowali w zakładach VW. I o setkach ich dzieci pochowanych w kartonach.

Paciorki dla Piotra

Idąc dalej wzdłuż Helmstedter Str. odbijamy w mniejszą Hochstrasse. Przed nami wyrasta biało-ceglasta wieża ciśnień zwana tu Wasserturm auf dem Giersberg. Ta mierząca blisko 60 metrów wysokości wieża góruje nad domkowo-willową okolicą i w pierwszym momencie przywodzi na myśl budynki sakralne. Wieża, tak jak Miejskie Muzeum niedaleko Magniviertel jest dziełem architekta, Maxa Osterloha. W cieniu wieży znajduje się były katolicki cmentarz Parafii św. Mikołaja, który od 1901 roku czyli roku oddania do użytku wieży nie był już wykorzystywany na potrzeby parafii. Aż do roku 1942, gdy zaczęto na nim grzebać ciała robotników przymusowych i ich dzieci. Od 2001 roku na cmentarz nazwany „Miejscem Pamięci Cmentarz Hochstrasse”  prowadzi brama. A na niej  po jednej i drugiej stronie, taki napis:
„Cmentarz polskich robotników przymusowych i dzieci 1942-1944, ofiar narodowosocjalistycznej przemocy. W latach 1942-1944 miejsce ostatniego spoczynku obcokrajowców, robotnic i robotników przymusowych, oraz jeńców wojennych, w tym 178 Polaków. 156 dzieci w tym 149 polskich noworodków, skazanych na śmierć głodową przez narodowosocjalistyczną nienawiść rasową.56 lat po upadku nazistowskiej dyktatury, polscy i niemieccy artyści zaprojektowali i wykonali to Miejsce Pamięci – szansę przeciw zapomnieniu. Ofiary nienawiści rasowej i wojny. 
W latach wojny 1943-1945 zmarło w Brunszwiku ponad 400 dzieci polskich, ukraińskich i rosyjskich robotnic przymusowych, Większość tych dzieci umarła w baraku porodowym dla polskich i sowieckich robotnic przymusowych, miejscu, w którym zaledwie kilka tygodni wcześniej przyszły na świat.
Osiem dni po urodzeniu noworodki oddzielano od matek. Niedostatecznie odżywiane i nieodpowiednio pielęgnowane umierały one powolną, pełną cierpień śmiercią.
Te tzw. „Izby porodowe”, a fatyczne domy śmierci dla dzieci Polek i „robotników ze Wschodu”, uznawanych przez nazistów za „gorszych rasowo” były organizowane zarówno w Brunszwiku, jak i w całej Rzeszy niemieckiej przez zakłady pracy, kasy chorych, urzędy pracy i władze komunalne.
Nagie zwłoki niemowląt były przechowywane w kaplicy byłego cmentarza w ułożonych jeden na drugim kartonach po margarynie i chowane na cmentarzu często dopiero po wielu tygodniach i to pod nieobecność matek”.

Nie wykorzystywany od 1901 roku cmentarz Św. Mikołaja (Nikolaei-Friedhof) , służył od listopada 1942 roku do końca 1944-go roku jako cmentarz dla cudzoziemców wyznania katolickiego. W okresie tym pochowano tu 385 dzieci dorosłych z dziewięciu krajów europejskich z USA – robotnic i robotników przymusowych i jeńców wojennych.

Częstą przyczyną zgonów stanowiły przy całkowicie niewystarczającej opiece medycznej, choroby będące następstwem ciężkiej pracy, niedożywienia i nędznych warunków bytowania. Wiele robotnic i robotników przymusowych straciło też życie podczas bombardowań, zabraniano bowiem wstępu do schronów przeciwlotniczych.

Po dokonanych w latach 50-tych przeniesieniach zwłok, spoczywają tu teraz przede wszystkim zmarli Polacy: ogółem223 bezimiennych grobów na zaniedbanym do 1994 r. Cmentarzu. Groby 156 niemowląt były w latach powojennych trudne do zidentyfikowania. Do końca lat 1980-tych los tych dzieci był zapomniany i wyparty ze zbiorowej świadomości.

Pierwsze, co uderza, kiedy wchodzi się na teren tego cmentarza, to cisza. Słychać tu tylko znajome szeleszczenie w zaroślach (jeże). Po kilku godzinach jednak sytuacja się zmienia. Za siatką jest plac zabaw, dzieciaki bujają się na huśtawkach, śmieją, bawią w chowanego. Patrzymy na białe, kamienne krzyżyki i tablicę pośrodku. Na krzyżach wyryte gdzieniegdzie imiona: Marysia – 17 Tage, Rysio – 5 Monate, Ola – 19 Tage, Jaś – 14 Tage, wśród krzyży kamienny nagrobek z napisem wyrytym niewprawną dłonią:  ś.p. Wojtowicz Lusia, ur.15.11.22, zm. 19.4.44, Brzesko. Tage, Monate…dni i miesiące. Na środkowej płycie kolejne imiona i nazwiska. Wojna Eugeniusz- 29 Tage, Szudek – chłopiec, imię nieznane – 1 Tag, Szczypek Anna – 13 Tage. Dzieci, które podzieliły los tych ze wspomnień Sary Frenkel. A po dwóch stronach czarne tablice ratujące pamięć o dorosłych, którzy po wojnie już nie wrócili do domu, część z nich to pewnie rodzice dzieci spod krzyży. Liście z płyty zgarnięte, na kamieniu biała i czerwona róża, kilka zniczy już się pali. Piotruś, 3 Monate. Na tym krzyżu od dziś będzie wisiał różaniec z Polski. W zaroślach znów szaleją jeże. Dzieci zza siatki śpiewają jakąś piosenkę. Trudno wyłapać słowa, zaczyna znowu padać. Zrobiło się bardzo listopadowo. 
A Brunszwik ze swoimi wszędobylskimi lwami, kompozycjami Vierne’a, siedmioramiennym świecznikiem w katedrze, grafikami Rembranda i pulchną Judytą Rubensa z pasją oddzielającą głowę Holofernesowi, ma coś jeszcze. Miejsce, gdzie śpią polskie dzieci.

Źródło: niezalezna.pl