- Takiego nieprecyzyjnego mechanizmu jeszcze nigdy w unijnych przepisach nie było! Sankcja w postaci pozbawienia unijnych pieniędzy dotykałaby państwo nie za fakt naruszenia praworządności, ale bazowałaby na odczuciu KE, na jej przekonaniu, iż określone państwo praworządność może naruszyć - powiedziała w rozmowie z Niezalezna.pl ekspert prawa międzynarodowego prof. Genowefa Grabowska. Ekspert skomentowała w ten sposób pomysł powiązania środków unijnych z praworządnością.
Przemysław Obłuski: Co w praktyce oznaczałaby dla Polski warunkowość, o której mówi rozporządzenie przyjęte w poniedziałek przez ambasadorów krajów UE?
Prof. Genowefa Grabowska: Gdyby to rozporządzenie, przyjęte zresztą bez wyraźniej podstawy traktatowej, zaczęło obowiązywać, to byłoby to nie tylko dla Polski, ale dla wszystkich państw Unii Europejskiej ogromnym ryzykiem. Podział środków z budżetu byłby oparty na kryteriach niejasnych, na kryteriach uznaniowych, na kryteriach, które mogą naruszać zasadę równości, solidarności, czyli podstawowe zasady unijne. W związku z tym należy uczynić wszystko, żeby do tego nie doszło. W historii Unii Europejskiej mamy zresztą po raz pierwszy taki przypadek, gdy rozporządzenie o charakterze technicznym, które ma określać jak dzielić budżet, jak chronić interesy finansowe Unii Europejskiej, jest rozszerzane na sfery, w których ani Komisja Europejska, ani inne organy UE nie mają kompetencji, nie mają umocowania traktatowego. To zły precedens! To także próba zmiany unijnych traktatów (zostały przyjęte przez wszystkie państwa) poprzez tzw. „prawo wtórne”, czyli rozporządzenie, zaakceptowane większością głosów! Takie działanie nie znajduje oparcia w traktacie, dlatego trudno je uznać za praworządne! Stąd nie tylko Polska i Węgry widzą to zagrożenie, ale zwraca na nie uwagę także premier Słowenii, a i inne państwa o tym dyskutują, tylko z różnych względów nie wyartykułowały tego w postaci groźby weta.
Dlaczego więc zdecydowano się, by w formie rozporządzenia zmieniać zapisy traktatowe? Oznacza to przecież - delikatnie mówiąc - brak poszanowania wspólnotowego prawa. Dlaczego, Pani zdaniem, zdecydowano się na taki krok?
To jest szersze zagadnienie. To nie tylko kwestia polityki, ale także pieniędzy, a przede wszystkim - władzy, czyli formalna próba poszerzenia kompetencji Komisji Europejskiej, a także próba wskazania, kto, (które instytucje, które państwa) będą decydować o tym, kto otrzyma środki w ramach budżetu i funduszu odbudowy, a komu – z powodu naruszenia praworządności - zostaną zamrożone. W ten sposób miałby funkcjonować budżet w następnych siedmiu lat! A przecież takiego mechanizmu obowiązujące traktaty nie przewidują. Na środki budżetowe składają się przecież wszystkie państwa, natomiast z decydowania o ich podziale i możliwości korzystania niektóre byłyby wykluczone. A ponadto, jeżeli decyzję o pozbawieniu (zamrożeniu) środków można byłoby podejmować większością głosów, to byłoby to głównie decyzje polityczne. Oznaczałoby to, że do „unijnej skarbonki” wkładamy wszyscy, ale wybrać z niej można wedle zasad, o których tylko część państw zadecyduje. To przypomina „lwią spółkę”. Dzielenie unijnego budżetu na podstawie zaproponowanego mechanizmu warunkowości to nie tylko wadliwy prawnie, ale po prostu zły pomysł, zły nie tylko dla Polski, Węgier, czy Słowenii, ale zły także dla innych państw, a w dłuższej perspektywie – także dla całej Unii Europejskiej.
Pani Profesor wspominała o braku poszanowaniu prawa europejskiego, jednak w artykule 2 rozporządzenia przyjętego w poniedziałek przez ambasadorów krajów UE powołano się na definicję praworządności, która zawarta jest w art. 2 Traktatu o Unii Europejskiej. Wygląda zatem na to, że wszystko jest w porządku…
W art. 2 Traktatu o Unii Europejskiej nie ma definicji praworządności. Praworządność, jako unijna wartość, czyli „rule of law” została w tym przepisie wymieniona obok innych wartości, na których opiera się Unia Europejska. Zresztą te wartości znajdziemy także w konstytucjach narodowych większości współczesnych państw, także w preambule polskiej Konstytucji. Zatem art. 2 wymienia te wartości i obliguje, aby państwa zgodnie z nimi postępowały. Natomiast odpowiedzialność państwa w przypadku ich naruszenia, także naruszenia praworządności, przewiduje art. 7 tego samego traktatu. Skoro zatem w traktacie UE jest już ustalony i zaakceptowany mechanizm odpowiedzialności za naruszenie praworządności (art. 7), to próba wprowadzenie rozporządzeniem, aktem niższego rzędu, konkurencyjnego mechanizmu dochodzenia tej samej wartości jest sprzeczne z logiką. Jest to także błąd w sztuce legislacyjnej, błąd w stanowieniu prawa, a przecież w pojęciu praworządności mieści się także umiejętność stanowienia dobrego prawa. Można powiedzieć, że Komisja Europejska chce decydować o naruszaniu praworządności w państwach członkowskich, a sama jest "na bakier” z jej regułami! Należy pamiętać, iż w proponowanym rozporządzeniu nie znajdziemy definicji praworządności. Są tam tylko wymienione przykładowe przypadki, które uznano, iż mogą stanowić jej naruszenie.
Niestety, obok tych przypadków, wprowadzono także możliwość pozbawienia państwa unijnych pieniędzy, jeśli - „istnieje uzasadnione ryzyko naruszenia praworządności”. To zupełnie nieostra przesłanka, którą można dowolnie operować zwłaszcza, że o istnieniu, lub braku istnienia takiego ryzyka miałaby decydować Komisja Europejska, a właściwie – jej urzędnicy! Takiego nieprecyzyjnego mechanizmu jeszcze nigdy w unijnych przepisach nie było! Sankcja w postaci pozbawienia unijnych pieniędzy dotykałaby więc państwo nie za fakt naruszenia praworządności, ale bazowałaby na odczuciu Komisji Europejskiej, na jej przekonaniu, iż określone państwo praworządność może naruszyć. A wówczas, niejako na zapas, należy mu zablokować fundusze.
W rozporządzeniu znalazło się także mocno niepokojące stwierdzenie, iż Komisja Europejska wszczyna procedurę o naruszenie praworządności: „jeśli nie będzie usatysfakcjonowana odpowiedzią” [państwa członkowskiego, któremu zarzuca się naruszenie praworządności-red.]. W prawie „satysfakcja” organu kolegialnego nie może być przecież przesłanką decyzyjną, tutaj prowadzącą do wstrzymania dotacji budżetowej. Czyli państwo nie dostanie pieniędzy, jeśli KE (lub jej funkcjonariusze) poczują się nieusatysfakcjonowani jego odpowiedzią! To jest od początku do końca źle pomyślany i opisany mechanizm!
Ze strony rodzimej opozycji pojawiają się głosy, że rząd Mateusza Morawieckiego działa wbrew polskiej racji stanu i wyprowadza Polskę z Unii Europejskiej. Czy mamy zatem do czynienia z pełzającym „polexitem” jak twierdzi opozycja, czy zwyczajnie dbamy o swoje interesy?
Gdyby sprawdzały się te zarzuty, iż Polska ma po raz kolejny wystąpić z Unii Europejskiej, to chyba już ze sto razy byśmy występowali. Powiedziałabym, że takie straszenie bardzo proeuropejskiego, polskiego społeczeństwa mieści się, co prawda , w kanonie praw opozycji („wilcze prawo” opozycji), ale w praktyce nikt się już na to nie nabiera. Polacy coraz więcej wiedzą o Unii Europejskiej, myślą samodzielnie, nie polegają wyłącznie na politycznych przekazach, porównują i łączą fakty. Wiedzą więc, że weto jest normalnym mechanizmem traktatowym przysługującym wszystkim państwom. Polska z weta też już wcześniej korzystała. W 2012 r. wetowaliśmy niekorzystne dla nas propozycje związane z redukcją emisji dwutlenku węgla i to wtedy ówczesny premier Donald Tusk powiedział: jestem gotowy na weto, jeśli nic nie zostanie zmienione. Weto często stosowały m.in. Wielka Brytania czy Hiszpania i Unia się nie zawaliła. Francja i Holandia powiedziały „nie” w bardzo newralgicznym momencie, w roku 2005 odrzucając konstytucję europejską, traktat, według którego miała funkcjonować po rozszerzeniu Unia Europejska. W efekcie przygotowano i przyjęto nowy traktat, który nazwą „lizboński”, funkcjonuje obecnie.
A obecnie popatrzmy na Niderlandy (Holandię), budżetowego płatnika netto. Premier tego kraju Mark Rutte, reprezentując tzw. klub europejskich skąpców na lipcowym Szczycie Rady Europejskiej, najczęściej stawiał weto wobec proponowanych rozwiązań. Z tego powodu, w kuluarach Szczytu nazwano go nawet … „Mister no”.
Weto to mechanizm przynależny każdemu państwu. Jeżeli państwo mówi „nie”, to wskazuje co mu się w przedłożonej propozycji nie podoba, uzasadnia, dlaczego propozycji nie może przyjąć. Każde państwo członkowskie ma określone granice, warunki brzegowe dla czynionych ustępstw i każde musi przy tym uwzględniać swe życiowe interesy.
Każda opozycja działa politycznie, więc i w tym przypadku będzie wykorzystywała takie sytuacje strasząc społeczeństwo wyjściem z Unii Europejskiej, Pomijam tu ocenę, czy to mądre, skuteczne i leży w polskim interesie – niech każdy odpowie sobie sam. Natomiast trzeba spokojnie tłumaczyć, że weto nie jest „na złość” komuś, nie jest przeciwko Unii, ani tym bardziej – przeciwko naszej w niej obecności, weto jest działaniem w obronie własnego, narodowego interesu, a w tym przypadku także zwróceniem uwagi na niebezpieczeństwo, jakie niesie ze sobą źle opracowany dokument!