Historia zaczyna się, gdy rolnik ze wsi Markowa Józef Ulma buduje na skraju tej dużej podłańcuckiej wsi dom. Dom dla rodziny, którą chce założyć. Nie jest już młody – jak na wiejskie warunki – przekroczył trzydziestkę. Zamierza poślubić dziewczynę z sąsiedztwa. Dom nie może być zbyt duży, trzeba go ogrzać. Wystarczy jedna izba, decyduje Józef. Dzieci będą pod okiem rodziców. Bielona z zewnątrz chata – wzniesiona rękami nie tylko rolnika, ale i pszczelarza, hodowcy jedwabników, namiętnego czytelnika i kolekcjonera książek, wynalazcy oraz fotografa amatora, którym jest Józef – staje na obrzeżach Markowej. Kilkaset metrów od traktu Łańcut−Kańczuga.
Człowiek renesansu
Józef nie jest zwykłym wiejskim oryginałem, ambicjonałem i dziwakiem, jakby ktoś mógł pomyśleć. Jest absolwentem szkoły rolniczej w Pilźnie, którą ukończył z odznaczeniem. Ma za sobą służbę wojskową. Ten niezwykłej energii, niepospolicie twórczy człowiek szlify jako przyszły społecznik zdobywa, działając w katolickim Stowarzyszeniu Młodzieży Męskiej i w Związku Młodzieży Wiejskiej RP „Wici”.
Poślubia młodszą o dwanaście lat Wiktorię w kościele św. Doroty w lipcu 1933 r. Wiktoria ma łagodne usposobienie. Wrażliwa, refleksyjna, zamknięta w sobie. Jako nastolatka grywała w miejscowym teatrze amatorskim. W jasełkach była zawsze Matką Boską; podczas wizyty biskupa w parafii wręczała mu kwiaty. Lubiana w Markowej, bo nienarzekająca. A przecież jako sześciolatka została osierocona przez matkę, ojciec zmarł tuż przed jej zamążpójściem. Oboje z Józefem muszą mieć w sobie wielką pogodę ducha i jakąś upartą radość życia, bo gdy Józef wnosi w spokojną egzystencję Markowej coraz więcej ruchu, kipi inwencją, Wiktoria nie zżyma się, nie obnosi się z pretensjami, że zaniedbuje dzieci i ją. Towarzyszy mu cierpliwie. Musi ją cieszyć aktywność męża i to, że on ma tak wielką satysfakcję z pracy dla innych.
Józef zakłada szkółkę ogrodniczą, utrzymuje rodzinę ze sprzedaży sadzonek. Organizuje w Markowej spółdzielnię mleczarską, prowadzi kursy uprawy warzyw. W swoim jednopokojowym domu urządza bibliotekę. Kto chce, może z niej korzystać. Część jego księgozbioru opatrzona jest ekslibrisem „Biblioteka domowa – Józef Ulma”. Są tu podręczniki, poradniki – np. „Wykorzystanie wiatru w gospodarce” – są książki popularnonaukowe i sprowadzany regularnie miesięcznik „Wiedza i Życie”.
Pierwszy aparat fotograficzny jest dziełem jego własnych rąk. Bierze się za budowę silnika benzynowego. Konstruuje maszynę introligatorską i wiatrową elektrownię; jego dom jest jedynym we wsi budynkiem oświetlanym prądem. Józef zastanawia się nad poprawą sytuacji materialnej szybko powiększającej się rodziny. Myśli o przeprowadzce na Kresy. Kiedy najstarsze dzieci mają po kilka lat, kupuje kilka hektarów czarnoziemu w okolicach Sokala. Tam wszyscy rozwiną skrzydła. Ale jest już za późno, koniec lat trzydziestych…
Jak oni są za sobą
Wiktoria w małżeństwie rozkwita. Na wszystkich fotografiach, które robi Józef – zostawił około tysiąca zdjęć dokumentujących życie Markowej, w tym także życie własnej rodziny – wygląda jak kobieta szczęśliwa, a więc i piękna zarazem. Piękno jest w jej poważnych oczach i w subtelnym uśmiechu.
Nie słyszano w tej rodzinie podniesionych głosów, nie widziano kłótni. Zazdroszczono im. „Jak on jest za nią…”, mawiano. „Jak ona za nim…”. Patrzono ze skrytym podziwem na dzieci. W tamtych czasach mówienie o dzieciach, że są „grzeczne i dobrze wychowane” (a nie „kreatywne, przebojowe i asertywne”), nie przynosiło nikomu ujmy, wyrażało prawdziwe uznanie dla rodziców.
W 1934 r. przychodzi na świat córka Stanisława, rok później Basia, następnie Władzio (1938). W drugim roku wojny dołącza do nich Franek (1940), potem Antoś (1941) i Maria (1942). 24 marca 1944 r., w chwili egzekucji rodziców, rodzi się siódme dziecko, ostatni potomek rodziny Ulmów, któremu rodzice, powaleni śmiertelnym strzałem niemieckiego żandarma, nie zdążyli nadać imienia.
Na ocalałych zdjęciach Józefa można zobaczyć Wiktorię rozwieszającą z dziećmi pranie, pomagającą im w odrabianiu lekcji. Jest Wiktoria, która idzie na spacer ze swoją gromadką, urządza piknik w ogrodzie. Józef potrafi być poetą fotografii. Autorka książki o Wiktorii Maria Elżbieta Szulikowska cytuje zapamiętane przez kogoś, dziwnie poetycko brzmiące w ustach wiejskiej kobiety, słowa jego żony: „Dzieci są jak kwiaty. Potrzebują dużo miłości, mądrości, uwagi i właściwej pielęgnacji”.
Tajemnica Markowej
On pochodził z rodziny Marcina i Franciszki z domu Kluz. Ona była siódmym dzieckiem Franciszki z Homów i Jana Niemczaków. Siedemdziesiąt procent markowian nosi niemieckie nazwiska, m.in. Bar, Cwynar, Szylar. Niemcom nie udało się tu jednak w czasie okupacji pozyskać ani jednego volksdeutscha. Wszyscy są tu Polakami.
Za czasów Kazimierza Wielkiego zaczęto sprowadzać na ziemie polskie osadników niemieckich, m.in. przyszłych mieszkańców Markowej. Starosta ruski Otton z Pilczy sprowadził tu kolonizatorów z Saksonii. Karczowali puszczę, by mogła powstać wieś. W XVII w. język polski całkowicie wyparł w Markowej pozostałości niemieckiego.
Dwieście lat później miejscowi są już świadomymi Polakami. Otrzymują na własność ziemię, rozwijają samorząd. Markowa zasłynęła z pionierskiego działania lokalnej spółdzielczości, wytworzyła elitę społeczników – rolników i wiejskiej inteligencji. Wydaje się tu czasopismo „Kobieta Wiejska” (redagowane przez żonę miejscowego lekarza Zofię Ciekotową). Ośrodkiem życia społecznego jest parafia z domem parafialnym, zwanym Ogniskiem, gdzie działa teatr, i Dom Ludowy.
„Patrzcie, jak giną…”
Gdy w 1941 r. Niemcy rozpoczęli polowania na Żydów, Józef pomógł czteroosobowej rodzinie, którą zwano Ryfkami, wybudować schron w jarach za wsią, blisko potoku. Kilkudziesięciu Żydów markowskich zostało jednak wkrótce przez Niemców wyłapanych i rozstrzelanych. Pomimo to, jesienią 1942 r., Józef i Wiktoria przyjmują pod swój dach ośmioro szukających schronienia (w źródłach padają nazwiska Goldmanów/ Szallów, Grünfeldów i Dinderów). Józef urządza dla nich przemyślną kryjówkę na strychu. Żyje tu osiem osób. Harmonijnie układa się to wspólne życie. Mężczyźni pomagają przy garbowaniu skór, piłowaniu desek, rąbaniu drzewa na opał. Józef fotografuje ich przy pracy. Nie boi się, ale jest stale czujny. Ma dziwną ufność, że rodzina przetrwa najgorszy czas, mimo że okna jego domu wychodzą na tak zwany okop, gdzie rozstrzeliwano markowskich Żydów.
Mija rok, gdy Ulmowie zostają zadenuncjowani przez granatowego policjanta spod Łańcuta, który obłowił się wcześniej na majątku Szallów. Egzekucję na ukrywających się oraz na Wiktorii i Józefie wykonuje żandarmeria pod dowództwem Eilerta Diekena z posterunku w Łańcucie. Oprawca był pewien, że zabijając także Józefa i Wiktorię, wyświadcza przysługę wsi, bo inaczej „miałaby z nimi kłopot”, jak powiedział nie bez dumy. Takie wyjątkowe miłosierdzie na niemiecką modłę.
„Patrzcie, jak polskie świnie giną – które przechowują Żydów”, miał powiedzieć podczas egzekucji jeden z oprawców, Joseph Kokott. Sprawcy zbrodni zagarniają majątek Ulmów i wypijają przed ich domem trzy litry wódki, którą rozkazali przynieść sołtysowi.
Po śmierci Ulmów ktoś w ich domu znalazł Pismo Święte, a w nim podkreśloną na czerwono perykopę o miłosiernym Samarytaninie. Na marginesie czyjaś ręka ołówkiem dopisała słowo: „Tak!”.
Postscriptum
Kilkunastu Żydów przeżyło wojnę dzięki pomocy innych rodzin z Markowej, których ta okrutna zbrodnia nie pozbawiła odwagi. Na dzwonie w tutejszym kościele widnieje inskrypcja: „Dum Tempus Habemus Ope-remus Bonus. Sancta Dorothea ora pro nobis. A. D. 1619” (Póki mamy czas, czyńmy dobro. Święta Doroto, módl się za nami).