Specjalne traktowanie w więzieniach, dalsza praca w służbach mundurowych i brak politycznej woli rozliczenia zbrodniarzy. Do tego rodzinne klany i resortowe kariery. Historyk dr Lech Kowalski wyjaśnia, jak przez lata traktowano byłych funkcjonariuszy milicji, często mających krew na rękach. Z tego opisu wyłania się smutna prawda.
W ostatnim czasie temat byłych milicjantów powrócił do opinii publicznej za sprawą Romana S., byłego funkcjonariusza plutonu specjalnego Pułku Manewrowego Komendy Wojewódzkiej MO w Katowicach. Zatrzymano go 17 maja w Chorwacji, od czwartkowego wieczoru jest już w rękach policji w Polsce. Mężczyzna na stałe przebywał w Niemczech. Władze Chorwacji zdecydowały o wydaniu podejrzanego polskim organom wymiaru sprawiedliwości. Mężczyzna stanie przed polskim sądem.
Dr Lech Kowalski mówi, że w przeszłości nawet w więzieniach byli funkcjonariusze zasługiwali na wyjątkowe traktowanie.
"Wszyscy mieli idealną opinię w więzieniach - wciąż zasługiwali na przepustki. Im dłuższą mieli karę, tym dogodniejsze warunki pobytu. Niektórzy spędzali w domu ponad dwa miesiące z każdego roku odsiadki. Bonifacy W. (skazany na 3,5 roku więzienia za 12 kul) w ciągu półtora roku odsiadki - wyrok skróciła mu amnestia - otrzymał 41 przepustek, Andrzej B. (skazany na cztery lata za 7 kul) 38 przepustek, Grzegorz B. (8 kul - 3,5 roku) 37 przepustek, Ryszard G. (4 lata za wystrzelenie 15 kul z karabinu maszynowego) – 32 przepustki. M.in. dowódca plutonu Romuald C. (11 lat – po amnestii 6 – za jedną kulę, która zapoczątkowała masakrę) miał jeszcze lepsze warunki. Koniec kary wypadał mu 19 stycznia 2013 r., ale Sąd Penitencjarny w Katowicach, dotąd nieugięty, który twierdził, że trzeba mieć na względzie odczucia publiczne i społeczną potrzebę sprawiedliwości, darował mu ostatnie 5 tygodni, więc Romuald C. wyszedł na wolność 4 grudnia 2012 roku, akurat na Barbórkę"
- opisuje dr Lech Kowalski.
Okazuje się również, że strzelający milicjanci nie zamierzali wstydzić się tego, skąd pochodzą i co zrobili. Ba, po transformacji nadal pracowali w służbach mundurowych.
"Nikt nie zmienił adresu. Po transformacji większość panów została w policji i dociągnęła do emerytury, zwykle w macierzystej KW Policji w Katowicach. M.in. Ryszard G. (rekordzista, w trakcie pacyfikacji wystrzelił 15 kul) na etacie kierowcy Oddziałów Prewencji, Dariusz Ś. (8 kul) z wydziału kryminalnego, Grzegorz W. (7 kul), specjalista w Wydziale Techniki Operacyjnej, i Józef R. (8 kul), emerytowany dowódca plutonu w Komendzie Rejonowej w Katowicach, wielokrotnie nagradzany w latach 90."
- dodaje dr Kowalski.
"Czy oni uważali, że powinni chodzić kanałami, bo strzelali do ludzi? Dla nich to powód do chwały. A kto tworzył Wojskową Radę Ocalenia Narodowego?! – ci, co mieli, jak sami to określali, "bojowy szlak w warunkach pokoju", tzn. pacyfikowali Poznań, pałowali studentów w 1968 roku, strzelali w Grudniu, pojechali na czołgach do Czechosłowacji. To był wzór – przepis na karierę. W tych resortach nie ma konkluzji, że trzeba wyrzucić zbrodniarzy z pracy, odciąć się od nich. Im strzelanie do ludzi mogli wpisywać in plus. Tam chodzi o lojalność i bezwzględne wykonywanie rozkazów"
- wskazuje historyk.
Wróćmy do Romana S., który właśnie doczekał się ekstradycji do Polski. Jego brat - Edward R. - także był w plutonie specjalnym, również strzelał do ludzi. Zmarł 7 września 2007 r., czyli w przeddzień początku odbywania zasądzonego wyroku 3,5 roku bezwzględnej odsiadki. Czy to przypadek, że w takich miejscach znajdowały się rodzinne klany?
"Nic dziwnego. Resorty są poniekąd oparte na związkach rodowych czy wręcz dynastycznych. Tam nie ma karier z przypadku. Kiedyś czytałem raport psychologów, że pokrewieństwa między rodzinami z resortu robią się niebezpiecznie bliskie. Było zagrożenie np. wadami u dzieci"
- twierdzi Kowalski.
Historyk podkreśla również, że w gronie milicjantów, strzelających do ludzi, musiał być wyższy odsetek alkoholików, ludzi niestabilnych, dewiantów. To wynika z mechanizmu doboru do oddziałów specjalnych. Dlatego nie dziwią przypadki samobójstw w trakcie procesów, jak również np. stawiania się do sądu pod wpływem alkoholu.
Dr Kowalski przypomina również inną historię - dotyczącą jednego z mundurowych.
"W komendzie stołecznej policji funkcjonował człowiek, który przewijał się w sprawie zabójstwa Jaroszewiczów oraz w sprawach zabójstw księży Niedzielaka i Suchowolca. W środowisku ten kapitan uchodził za sprawcę trzech zbrodni. Mimo tych podejrzeń, nienormalnej atmosfery, Kwaśniewski odznaczył go krzyżem srebrnym czy brązowym za zasługi"
- mówi.
Na koniec dr Lech Kowalski stawia smutną tezę - według niego, po 1989 roku nie było woli rozliczenia komunistycznych zbrodniarzy.
"Nikomu z tych, którzy strzelali w "Wujku", i ich szefom nie świtało, że kiedyś staną przed sądem. A tym bardziej – że zostaną skazani. Po 1989 r. nigdy nie było woli politycznej, żeby rozliczyć zbrodnie z okresu PRL. Z tego powodu upadł rząd Jana Olszewskiego, który jako pierwszy i jedyny chciał się z tym zmierzyć"
- kończy.