Po raz pierwszy od lat rozmowy o bezpieczeństwie w Europie Środkowo-Wschodniej toczą się bez udziału Polski. To naprawdę wcześniej było nie do pomyślenia. Nie zgodziłby się na to ani Aleksander Kwaśniewski, ani oczywiście Lech Kaczyński. Powiem więcej: nikt wcześniej nie wymyśliłby takiej konstrukcji, w której wykluczono by Polskę. Mało tego – dzisiejszy rząd RP i jeszcze urzędujący prezydent nie widzą w tym problemu. Nie protestują. Godzą się, by o bezpieczeństwie naszej części kontynentu decydowali jedynie Niemcy, Francja, Rosja, separatyści i zaatakowana Ukraina. Nawet Białoruś ma wpływ na podejmowane decyzje, a Polska nie. To jest realny stan prowadzonej przez ostatnie lata polityki zagranicznej - mówi profesor Krzysztof Szczerski, doradca prezydenta Andrzeja Dudy, w rozmowie z „Gazetą Polską”.
Jaka jest pozycja międzynarodowa Polski po około ośmiu latach rządów Platformy Obywatelskiej?
Słaba, jak na nasze możliwości, a do tego, jeśli chodzi o postrzeganie jej przez polskie społeczeństwo, bardzo zmitologizowana. Rzecz bowiem nie w tym, czy ktoś w ogóle z nami rozmawia, bo oczywiście odbywają się wizyty i rozmowy, ale w tym, że niestety znaleźliśmy się w kategorii państw, z którymi wymienia się tylko poglądy, a nie współdecyduje. Tymczasem propaganda rządu cały czas przekonywała Polaków, że się liczymy na arenie międzynarodowej. Dlatego mówię o zmitologizowaniu. Propagandę sukcesu w kontekście polityki zagranicznej stosunkowo łatwo jest uruchomić i jest ona skuteczna, bo ludzie na co dzień osobiście nie odczuwają jej skutków. Gdy udają się do przychodni czy urzędu, na własnej skórze weryfikują PR obozu władzy dotyczący życia codziennego. „Sukcesów” polskiej dyplomacji w ten sposób nie sprawdzą, bo nie siedzą przy stołach rozmów. Dlatego byle bufon jest w stanie naopowiadać o sobie niestworzone wręcz bajki.
Polacy w telewizji widzą Donalda Tuska, Elżbietę Bieńkowską w Brukseli i pewnie myślą, że gdyby było z nami tak najgorzej, to by ich tam nie wzięli.
Owszem, widzą. Tylko powinniśmy się wspólnie zastanowić nad tym, jakie korzyści płyną dla nas wszystkich z tego, że oni tam są. Profity osobiste mają Tusk, Bieńkowska i otoczenie, które zabrali ze sobą z Polski. A my, obywatele Polski, dzięki którym udali się na tę delegację? Niestety odpowiedź brzmi: nawet kartki pocztowej nam nie przysłali. Pani Bieńkowska w ostatnim czasie zaskarżyła Polskę do Trybunału Sprawiedliwości. Ona prowadzi ponadnarodową politykę UE, bo takie jest jej zadanie. Nie mówmy więc, że dla Polski jest z tego jakaś korzyść.
Czy można z czystym sumieniem powiedzieć, że objęcie przez Donalda Tuska funkcji przewodniczącego Rady Europejskiej nie przysłużyło się Polsce?
Na pewno stanowiło potencjał do promowania Polski. Informacja, iż to stanowisko obejmie Polak, obiegła wszystkie kraje Unii i nie tylko. Trzeba się jednak zastanowić, czy sam były premier zrobił cokolwiek, by ten potencjał wykorzystać dla dobra swojego kraju. Podam konkretne przykłady. W konkluzjach Rady Europejskiej, czyli tekście politycznych decyzji podejmowanych przez organ, którym kieruje Tusk, znalazły się zapisy o „dekarbonizacji”, czyli odchodzeniu od węgla – jako celu unii energetycznej. A unia ta była przecież, jak nam ciągle mówiono, ideą Tuska. To co? Wymyślił ją po to, by dobić polskie kopalnie? Tak nas wsparł pełnieniem swojej funkcji? Podam inny przykład. Dlaczego Donald Tusk do debat, które formalnie organizuje, nie zaprasza ekspertów z Polski? Dlaczego nad rozwiązaniem sytuacji w Grecji nie zastanawiają się także zaproszeni eksperci z Polski? Były premier mógłby to zaproponować, tłumacząc, iż Polska ma świetnych ekonomistów, a nie będąc w strefie euro, polscy specjaliści mogliby wesprzeć dyskusję, patrząc na sytuację obiektywnie z zewnątrz. Oba te przykłady nie wymagają od pana Tuska naginania europejskich zwyczajów, przekraczania kompetencji, lecz jedynie pamięci o własnym kraju i utożsamiania się z nim.
Inni wysocy urzędnicy unijni – myślę także o tych z przeszłości – promowali swoje kraje czy działali jak Tusk?
Każdy kraj jest w innej sytuacji. W czym innym upatrują swój interes Niemcy, a inaczej działali na swoją korzyść choćby Hiszpanie. Ci drudzy w przeszłości koncentrowali się na promowaniu polityków swojego regionu jako świetnych kandydatów na najwyższe międzynarodowe stanowiska i odnieśli sukces. Z kolei pierwsi budują unijną administrację ze swoich ludzi, bo wiedzą, że szef jest kadencyjny, ale reszta urzędników zostaje. Dlatego można powiedzieć, że każde państwo ma własną strategię promowania się, naprawdę tylko wyjątki nie są zainteresowane wspieraniem swojej ojczyzny. Wygląda na to, że Donald Tusk wpisuje się do tego grona. Proszę mi wierzyć, że wszyscy lansują swoich ekspertów, swoje uniwersytety, swoje spojrzenie. Tak robi się naturalny polityczny lobbing. W tym wypadku były polski premier jest zupełnym wyjątkiem, bo wygląda na to, że nie jest tą sprawą zainteresowany.
Od niemal dwóch lat polska dyplomacja działa w szczególnych okolicznościach – za naszą wschodnią granicą przez miesiące trwał krwawo tlumiony bunt obywatelski, a teraz toczy się wojna. Jak ocenia Pan działania rządu na arenie międzynarodowej w tym kontekście?
Spójrzmy na rezultaty. Po raz pierwszy od lat rozmowy o bezpieczeństwie w Europie Środkowo-Wschodniej toczą się bez udziału Polski. To naprawdę wcześniej było nie do pomyślenia. Nie zgodziłby się na to ani Aleksander Kwaśniewski, ani oczywiście Lech Kaczyński. Powiem więcej: nikt wcześniej nie wymyśliłby takiej konstrukcji, w której wykluczono by Polskę. Mało tego – dzisiejszy rząd RP, jeszcze urzędujący prezydent, nie widzą w tym problemu. Nie protestują. Godzą się, by o bezpieczeństwie naszej części kontynentu decydowali jedynie Niemcy, Francja, Rosja, separatyści i zaatakowana Ukraina. Nawet Białoruś ma wpływ na podejmowane decyzje, a Polska nie. To jest realny stan prowadzonej przez ostatnie lata polityki zagranicznej. A rządzący tłumaczą jeszcze obywatelom, że jest świetnie, że wszyscy nas szanują, liczą się z nami na świecie. A że nas nie ma w rozmowach? To lepiej, bo z tego mógłby tylko jakiś kłopot wyniknąć.
Dlaczego wypadliśmy z gry?
Gdybym miał odpowiedzieć wprost, powiedziałbym – z powodu kaskady błędów rządów Radosława Sikorskiego, Donalda Tuska i obozu prezydenckiego Bronisława Komorowskiego. Obóz rządzący ustami Radosława Sikorskiego ogłosił przecież odejście od realizowanej konsekwentnie przez lata aktywnej polityki wschodniej, zadeklarował wręcz swoje niezainteresowanie tym problemem, a w zamian – położenie wiekszego nacisku na politykę prowadzoną wespół z Niemcami i Francją. Ubrano to w słowa o porzuceniu polityki jagiellońskiej na rzecz polityki piastowskiej. Ja z taką definicją się nie zgadzam. Od samego początku podkreślam, że dla kogoś, kto przeczytał choć jeden podręcznik do historii, to przeciwstawienie jest absurdalne – to trwanie w szkodliwym dla interesu Polski przekonaniu, że Rosja jest gwarantem stabilności na Wschodzie i partnerem w tej kwestii. Pierwsza deklaracja polityczna prezydenta Komorowskiego dotycząca dyplomacji mówiła o wyrzuceniu Gruzji z orbity naszych zainteresowań. Do tego należy dodać działania trio Tusk–Komorowski–Sikorski na rzecz tzw. resetu z Rosją. Przecież ów reset opierał się na uznaniu, że Moskwa ma prawo układać swoją przestrzeń wpływów, a my się tym nie interesujemy. Przecież już po Majdanie Radosław Sikorski podpisał z Siergiejem Ławrowem dokument przewidujący konsultacje naszych posunięć międzynarodowych z Rosjanami. Od lat nie było polskiej inicjatywy proponującej krajom regionu wspólną politykę wobec Rosji. Do tego dokładała się jeszcze niestabilność emocjonalna polityki czasów Sikorskiego wobec państw naszej części Europy. Działania „od ściany, do ściany”. Od niechęci do daleko idących ofert współpracy. Tak przecież było w przypadku relacji z Białorusią czy Litwą. Tymi działaniami Tusk–Komorowski–Sikorski wyeliminowali nas z grupy państw, z którymi trzeba się liczyć i na których działania inni się orientują. Od pewngo czasu chyba nikt w Europie nie był w stanie odpowiedzieć jasno na pytanie: jakie są cele polskiej polityki wschodniej. Byliśmy nieprzewidywalni, nieczytelni. Co chwila dawaliśmy argument wszystkim, którzy nie są entuzjastami Polski, że wykluczenie nas z rozmów to rozsądna opcja. Miejsce w wielkiej polityce trzeba sobie wywalczyć. Trzeba uświadomić partnerom, że nasza nieobecność przy stole negocjacyjnym będzie dla nich niekorzystna. Rząd PO–PSL i prezydent Komorowski zrobili dokładnie odwrotnie.
Rząd i kończący kadencję prezydent mówią: zrobiliśmy wszystko, co można było zrobić. Działaliśmy w ramach Partnerstwa Wschodniego, negocjatorem wejścia Ukrainy do Unii był Aleksander Kwaśniewski.
Partnerstwo Wschodnie nie przetrwało próby czasu jako program regionalny. Dzisiaj każdy z krajów uczestników Partnerstwa ma osobną politykę wobec Unii. Niczego wspólnego nie wypracowano, niczego nie uzyskano. Proszę zauważyć, że po Partnerstwie sytuacja na Wschodzie jest znacznie bardziej niebezpieczna, niż była przed nim. Naprawdę nietrudno było się zorientować już dawno temu, że ten projekt jest urzędniczą wydmuszką. Mówiłem o tym w imieniu Prawa i Sprawiedliwości wielokrotnie. PW dawało iluzję, a nie tworzyło faktów politycznych. Polski rząd i prezydent przyjęli tę iluzję, zrezygnowali z relacji bilateralnych i stracili kontakt z rzeczywistością. Pan Kwaśniewski nie zakończył z kolei swojej misji sukcesem, o tym wszyscy wiemy, choć pewnie miał dobrą wolę. Ale teraz, inaczej niż w czasie pomarańczowej rewolucji, nie stała za nim siła polskiego państwa. W polityce międzynarodowej jest tak, że ma się moc decyzyjną albo siedząc bezpośrednio przy stole, albo mając taką pozycję, że inni, którzy są tam obecni, nie podejmą decyzji bez konsultacji z nami. Dzisiaj Polska ani nie siedzi przy stole, ani nikt jej o nic nie pyta. Takie są niestety fakty w większości ważnych dla nas spraw.
Kilka tygodni temu George Friedman w wywiadzie dla telewizji Republika i miesięcznika „Nowe Państwo” mówił, że NATO istnieje pozornie, armii niektórych państw po prostu nie ma, a Amerykanie będą budowali sojusze z poszczególnymi krajami.
To mocna teza publicystyczna. Oczywiście jest tak, że ostateczna siła sojuszu militarnego mierzona jest siłą wojsk państw członkowskich. I na pewno Ameryka będzie bliżej współpracowała z tymi, którzy poprawiają swoją obronność, a nie z tymi, którzy redukują armię. Jednak perspektywa Polski jest inna niż USA. Oni sami się obronią, my niekoniecznie. Dlatego w naszym interesie jest silne NATO, silne militarnie politycznie. Powinniśmy robić wszystko, by Sojusz był sprawnym sztabem generalnym, a nie dryfował w kierunku instytucji analityczno-biurokratycznej na kształt dzisiejszego BBN. Zgadzam się z pewnym przesłaniem oceny Friedmana. Sytuacja międzynarodowa stworzyła szansę na pogłębienie relacji polsko-amerykańskich. I tu pojawia się sprawa jej wykorzystania. Czy uda się tego dokonać tym, którzy przez lata prowadzili dyplomację wycofania, a w rozmowach przy opłacanych za pieniądze podatników obiadach mówili o „nierobieniu łaski Amerykanom”? Czy też tym, którzy chcą silnej pozycji Polski na arenie międzynarodowej i są zdeterminowani bronić interesu naszego kraju? Również o tym zadecyduje wynik jesiennych wyborów.
Całość wywiadu z profesorem Krzysztofem Szczerskim w najnowszym numerze tygodnika „Gazeta Polska”
Źródło: Gazeta Polska
Katarzyna Gójska-Hejke