Polacy antysemici, rasiści, religijni hipokryci. Bohaterowie Solidarności to ludzie przypadkowi, a ofiary komunizmu to symulanci – oto w pigułce obraz dziejów najnowszych naszego kraju według reżysera i scenarzysty filmu Jerzego Stuhra. Film był współfinansowany ze środków Państwowego Instytutu Sztuki Filmowej i Telewizji Polskiej SA. Telewizja Polska dołożyła do produkcji 500 tys. zł. PISF natomiast wydał na ten cel 2 mln 900 tys. zł. W sumie „Obywatela” podatnicy sfinansowali w ponad połowie, budżet filmu zamknął się bowiem kwotą 6 mln zł.
Sam reżyser i scenarzysta wciela się tu w postać Jana Bratka, który od lat dzieciństwa zawsze znajduje się w centrum jakiegoś nieporozumienia, za które albo jest karany – jak za antysemityzm w szkole – albo też przypadkiem zostaje dzięki niemu bohaterem. Tak dzieje się choćby w czasie, gdy rzuca legitymacją PZPR-owską. Brzmi dumnie. Mówi o nim w tej filmowej opowieści nawet Jan Nowak-Jeziorański na antenie Radia Wolna Europa, stawiając go tym samym na piedestale i robiąc z niego wzór dla opozycji. Tymczasem Stuhr pokazuje, że rzekomy bohater rzucił legitymacją partyjną w reakcji na to, iż partia niesłusznie oskarżyła go o „kopulowanie z kobietą”.
Nasz fajtłapa Jan marzy tylko o jednym – o wyjeździe z Polski! Tak prowadzona fabuła musi mieć absurdalny finał. I tak się dzieje. Litera „P” z napisu „Telewizja Polska” spada na naszego bohatera dokładnie w czasie, gdy przed gmach TVP podjeżdża limuzyna prezydenta. I tak oto Jan staje się jeszcze bohaterem, który „ocalił prezydenta od zamachu”. Kogo chciał obrazić Stuhr? Chyba najbardziej tych, którzy kupili bilet do kina.
Reklama