Wydarzenia ostatniego tygodnia dały nam możliwość nie tylko przekonania się, o co toczy się gra, ale i jak jest prowadzona. Jednak próba porównywania protestów przeciw ustawom o sądach do rewolucji na kijowskim majdanie to z jednej strony celowa zagrywka polityczna, z drugiej absolutne niezrozumienie charakteru oraz genezy polskich i ukraińskich problemów.
Nie sposób nie odnieść się do tego, co wybrzmiało w ostatnich dniach szczególnie głośno – do porównań sytuacji w Polsce do kijowskiego majdanu z 2013 r. Porównania niesłusznego, jednak z jakichś powodów z lubością powtarzanego. Porównania fałszywego w swojej istocie: bunt w Kijowie to bunt przeciwko oligarchicznej władzy, realizującej prywatne interesy prezydenta Ukrainy i jego bliskich mających oparcie w putinowskiej Rosji. Protesty w Warszawie to element życia w demokratycznym państwie, wykorzystanie (często na granicy) normalnie obowiązujących przepisów prawa do zgromadzeń i wyrażania swoich poglądów co do innej wizji przepisów prawnych. Być może wielu osobom w Polsce marzy się bycie rewolucjonistami i porównywnanie ich do bohaterów Niebiańskiej Sotni, ale jest to co najmniej nieeleganckie.
Wyszli, bo musieli
Tamten protest rozpoczął się wówczas, gdy w listopadzie 2013 r. prezydent Wiktor Janukowycz zdecydował się nie podpisywać umowy stowarzyszeniowej z Unią Europejską. Na ulice Kijowa wyszły pod koniec listopada nieliczne grupy studentów oraz przedstawiciele politycznej opozycji. Studenci zawsze są tą grupą, która domaga się radykalnych zmian w duchu liberalnym, co w autorytarnie rządzonym i zależnym od Rosji, skorumpowanym do granic możliwości państwie wydawało się zrozumiałe. Całą masą Ukraińcy wyszli na ulice jednak dopiero wówczas, gdy ten niewielki protest został zdławiony przez pogrobowców OMON-u – jednostki specgrupy MSW Berkut. To wtedy z miast i miasteczek na plac Niepodległości zjechał milion ludzi. I to wówczas stało się pewne, że sprawa nie rozejdzie się po kościach.
Kto zadecydował o wdeptaniu studentów w bruk placu? Tego do dziś nie wiadomo. Być może stały za tym siły nieprzychylne Janukowyczowi. Być może on sam myślał, że rozgoni „bananową młodzież”. Wiadomo za to, że uruchomiło to drzemiące w Ukraińcach pokłady niezadowolenia z powodu kierunku, w jakim idą sprawy w ich kraju. Szczególnie aktywni byli mieszkańcy zachodniej części kraju, znający realia życia poza strefą wpływów Federacji Rosyjskiej. To oni wiedli prym w początkowych dniach kijowskiej rewolty. Lwów, Iwano-Frankowsk (d. Stanisławów), Równe. Ludzi z tych miast spotykaliśmy na majdanie i to oni mówili nam o poziomie korupcji i zbydlęcenia władz. Wyszli, choć w skali Ukrainy (45 mln mieszkańców) i tak było ich niewielu (w czasie protestu na placu przebywało od kilku do kilkunastu tysięcy ludzi). Jedynie w kluczowych dniach protestu brały w nim udział dziesiątki tysięcy, a 1 grudnia 2013 r. setki tysięcy manifestantów. Przedstawieni zostali jednak jako zdrowa część społeczeństwa. I byli nią w istocie.
Majdan przegrał
Obrońcy majdanu wyszli na ulice w proteście przeciwko beznadziei i w sprzeciwie wobec bezkarności władzy. Uruchomiono drzemiące w nich pokłady buntu i sprawiono, że postanowili postawić na radykalne rozwiązania. W Polsce to się w ubiegłym tygodniu nie udało. Poziom niezadowolenia, pomimo radykalizacji przekazu w mediach, miał się nijak do tego, co myślą i czują Polacy. Mimo to chciano polską łódkę „rozbujać” za wszelką cenę. Protestowi, jakich wiele we współczesnych demokracjach, chciano nadać rys rewolucji przeciwko rzekomej autorytarnej władzy.
O tym, że kijowski majdan został wykorzystany do rozgrywki między oligarchami, internacjonalistycznymi siłami (także tymi spod egidy George’a Sorosa) a putinowską Rosją, nie trzeba mnie przekonywać. Pytanie, kiedy Soros i jego wataha zorientowali się, że „można wejść do gry”. Dziś wielu z obrońców majdanu zmieniło się w „grantojadów” wszelakich fundacji zagranicznych. Inni legitymizują katastrofalną politykę Petra Poroszenki. Część zginęła podczas wojny w Donbasie, inni, jak mój przyjaciel Mojsza, kładą cegły na podwarszawskich budowach, zrezygnowani i wykorzystani.
W Kijowie w 2013 r. wykorzystano niezadowolenie (delikatnie mówiąc), które narastało w ukraińskim społeczeństwie przez lata, do wylansowania grupy działaczy w gruncie rzeczy nieutożsamiających się z postulatami rewolucji. Na tę metodologię działań zwracali uwagę ukraińscy patrioci i nacjonaliści, którzy włączyli się w protest na majdanie, licząc, że po odepchnięciu wpływu Rosji będą w stanie wyszarpać zmiany, które im odpowiadają. Nic takiego się nie stało. Rosja najechała wschód Ukrainy i anektowała Krym, a reszta kraju stała się suknem rozszarpywanym właśnie między oligarchami i koniunkturalistami, z których część wywodzi się jeszcze spośród gotujących kaszę dla swoich braci uczestników rewolucji godności.
Jak ustawić barykady na Marszałkowskiej
Sytuacji w dzisiejszej Polsce i na Ukrainie AD 2013 nie da się porównać. Podglebie dla społecznego sprzeciwu, które nad Dnieprem fermentowało przez cały okres rządów Partii Regionów, ma się nijak do tego, czym jest dzisiejsza RP. Sam przebieg kilkumiesięcznego protestu, zakończonego masakrą dokonaną na oczach całego świata, też nie jest możliwy do przeprowadzenia w kraju o ustabilizowanej demokracji.
Mimo to w różnych miejscach polskiej sceny politycznej i medialnej nie brakuje ludzi gotowych albo pisać w Polsce scenariusz majdanu albo przestrzegać przed nim, wieszcząc wojnę domową. Od skompromitowanych postaci w stylu Tomasza Lisa, który pisał: „Wiecie, kiedy będzie weto? Jak Duda będzie się nas bał bardziej niż Kaczyńskiego. 100 tys. ludzi i majdan. Albo za chwilę dyktatura”. Jak wiemy, weto przyszło bez strachu i bez majdanu. Wołania Lisa były jednak sprzężone z narracją opozycji, która obliczyła, że istnieje część Polaków, z jednej strony wrażliwa na tego typu porównania, z drugiej nie za bardzo zdająca sobie sprawę z tego, co zrodziło rewolucję za naszą wschodnią granicą.
Ciągoty ku podobnym porównaniom znajdujemy także u wielu polityków totalnej opozycji. Popychało ich to do tak fantastycznych postulatów, jak ten mówiący, że należy sprawić, by posłowie swoim immunitetem gwarantowali bezpieczeństwo protestującym. Ten dziwaczny w polskich realiach zabieg to nic innego jak dziwaczna próba powielenia scenariusza z Kijowa. Tam na początku majdanu, by nie został on zdławiony, rozstawiono wokół placu namioty, w których dyżurowali deputowani Rady Najwyższej. Przepisy na Ukrainie mówią, że poselski immunitet „promieniuje” na pomieszczenie, w którym znajduje się polityk, więc nie może tam interweniować milicja. Tyle że w Polsce nikt o niczym takim nie słyszał. Pokazuje to jednak, że chciano – nawet w tak kuriozalny sposób – przeszczepiać kijowskie patenty w Warszawie. Niektórym roiło się nawet okupowanie budynków rządowych. Skończyło się – musiało tak się skończyć – na niczym.
Grantojady atakują
Nie brakowało także innych szatanów, którzy starali się (z mizernym skutkiem) przekonywać, że w Polsce „tli się majdan”. Szczególnie niedobrze zasłużyły się tu media prywatne, budujące atmosferę lęku i powszechnego sprzeciwu. Ale i to nie koniec. Na uwagę zasługuje samorząd Warszawy, w formalny i nieformalny sposób udzielający wsparcia w postaci miejsca na „partyzanckie” plakaty projektowane przez grafików z ratusza, czy wreszcie sędziowie, w sposób jawny łamiący konstytucję, zakazującą im aktywności politycznej. Łamiący tę samą konstytucję, której obronę przecież deklarowali. Wszyscy oni próbowali wytworzyć atmosferę przedrewolucyjną. Do chóru dołączali politycy, cynicznie wchodzący w tę grę.
I to jednak nie koniec. Wykorzystano „dopalacze zewnętrzne” – wypowiedzi polityków i mediów zagranicznych, najczęściej lewicowo-liberalnych, mających dodatkowo „urabiać” opinię publiczną, że „Polska może zostać osamotniona”. Swoje dołożyli – niestety – także ludzie zaangażowani we wcześniejszą pomoc Ukrainie, dziś w przeciwieństwie do swoich ciężko pracujących i nieliczących na nic dobrego ze strony Kijowa pobratymców spijający śmietankę. To o nich mówi się „grantojady”. Jeden z wolontariuszy, który nie tak dawno zapraszał mnie na dyskusję o Ukrainie, dziś produkuje wpinki obrażające Jarosława Kaczyńskiego w identyczny sposób, jak szydzono na majdanie z Władimira Putina. Nie łudźmy się, nie ma w tym nic innego jak tylko polityczna kalkulacja.
„Otwarty Dialog” totalnej opozycji
Inny element tej układanki to Fundacja Otwarty Dialog (OD). Od pewnego momentu zagospodarowała niemal całą aktywną diasporę ukraińską w Warszawie. To oni weszli na ul. Nowy Świat do „Ukraińskiego Świata”, siedziby stołecznego euromajdanu, gdzie odbywały się spotkania i zbiórki na pomoc protestującym Ukraińcom, a potem walczącym na Wschodzie. To OD wciągnęło pod swoje skrzydła aktywnych Ukraińców, oferując im skromne uposażenie w zamian za firmowanie „twarzą” ich działalności.
Jednocześnie OD przyklejał się do wszelkich inicjatyw związanych ze Wschodem, jak konwój z pomocą humanitarną, organizowany przez Stowarzyszenie „Pokolenie” i wspierany przez Strefę Wolnego Słowa. W działalności OD na odcinku ukraińskim prócz dość bezczelnej autopromocji trudno było jednak szukać czegoś niedobrego. W tym samym czasie fundacja zagospodarowywała jednak polskich parlamentarzystów – twarzą jej imprez był m.in. Marcin Święcicki z Platformy Obywatelskiej. OD znakomicie współpracowała również z warszawskim ratuszem i zagranicznymi politykami.
Czara goryczy jednak przelała się, gdy w ubiegłym tygodniu szef rady Fundacji Otwarty Dialog, Bartosz Kramek, opublikował kuriozalne „16 punktów opartych m.in. na doświadczeniach wyniesionych z misji obserwacji i wsparcia ukraińskiego Euromajdanu”. Kramek, który nic wspólnego z organizacją kijowskiego majdanu nie miał, w swoim apelu rozpisał na punkty scenariusz dla opozycji. Scenariusz wyglądający tak, jakby pisał go wraz z politykami owej opozycji, których, jak wiemy, zna doskonale.
Równocześnie od razu wskazano na znajomość ludzi z Otwartego Dialogu z międzynarodowym establishmentem lewicowo-liberalnym. To nie spisek, istotnie się znają od czasu majdanu na Ukrainie. Otwarty Dialog realizuje również inne scenariusze polityczne – m.in. w Mołdawii i Kazachstanie. Ale wystarczy wspomnieć także rodzimy przykład – obecność w Kijowie Leszka Balcerowicza. Osobiście znam wypadki kupowania przez liberałów „twarzy majdanu”, by dokonywać agresywnych praktyk lobbingowo-politycznych. O tym, że Polska prawica przegrała z kretesem tę walkę, napiszę jednak innym razem. Dziś dane nam było na własne oczy zobaczyć, jak w pełnym składzie wygląda orkiestra grająca przeciwko nam.
Prawica nie ma siły (oprócz nas)
Przy okazji zeszłotygodniowych wydarzeń namnożyło się teorii na temat wpływu „poruszycieli”, którzy przy użyciu spisków chcieli wywrócić polski stolik do góry nogami. Istotnie – w sprawę polską zaangażowały się różne środowiska, fundacje i karmione sowitymi apanażami organizacje pozarządowe. To jednak bardziej element „soft power” – wielkiego, ponadnarodowego, lewicowo-liberalnego „soft power”, które działa absolutnie jawnie i legalnie, wykorzystując rozchwianie w krajach niedojrzałej demokracji, by kierować wektory niezadowolenia w wygodnym dla siebie kierunku. W to przewektorowanie zaangażowana była dodatkowo opozycja parlamentarna, co jest dużo większym problemem niż cała reszta. To owa taktyka „ulicy i zagranicy”, wspólny koncert przeciwko legalnie wybranym władzom. Tak stało się w Kijowie, tak miało stać się w Warszawie. Różnica polega jednak na tym, że Ukraińców w 2013 r. nikt nie musiał przekonywać, że sprawy w ich kraju idą źle. Polaków przekonać się nie udało.
Odpowiadając na zarzuty, że jako środowisko „Gazety Polskiej” popieraliśmy majdan, odpowiadam: Zawsze wspieraliśmy walkę narodów Europy Środkowej i Wschodniej o wyrwanie się spod wpływów Moskwy. To dlatego nasz baner zawisł na „choince” na majdanie, wreszcie to dlatego w ramach sprzeciwu wobec Putina zalecaliśmy „pić gruzińskie wina” w 2008 r. To dlatego od lat wspieramy Czeczenów w ich beznadziejnej walce. Geometria interesów w tych poszczególnych konfliktach jest zadecydowanie różna. Wszystkie łączy jedno – wyrwanie ich spod rosyjskiego buta osłabi Kreml. Dla obozu niepodległościowego to imperatyw kategoryczny. Wszystko inne będziemy rozwiązywali później. Niestety w szerszej perspektywie Polska prawica nie potrafiła zainstalować swojego „soft power” na Ukrainie. Nie ma naszych przedstawicieli w tamtejszej debacie publicznej, a media nad Dnieprem, podobnie jak te na Zachodzie, skutecznie obrzydzają obóz dobrej zmiany. Z tego samego powodu, z jakiego czynią to komercyjne media nad Wisłą. Jeśli dodać do tego kwestię ludobójstwa na Wołyniu i sposób rozgrywania tej tragedii na wszelkie możliwe sposoby, widać dość dobrze, że stoimy na pozycji, z której trudno cokolwiek ugrać.
Ukrainiec ciemnym ludem
Ale i po „naszej stronie” nie brak takich, którzy kijowską rewoltę usiłują wykorzystać jako kij do okładania przeciwnika. Jak czytamy w ukraińskim portalu Nowoje Wriemia (bynajmniej nieprzychylnym dobrej zmianie):
„Chociaż wcześniej PiS popierał »Rewolucję godności« na Ukrainie, w minionym tygodniu, w głównym wydaniu »Wiadomości« pokazano materiał z 2014 r. w Kijowie i uzbrojonych ludzi. Była to aluzja, że polskie protesty popierają te same siły, które »aktywnie uczestniczyły w wydarzeniach ukraińskiego Majdanu. Polskie media prorządowe zaczęły wykorzystywać Majdan jako argument za tym, że protesty nie prowadzą do niczego dobrego«”.
Cóż, koledzy z TVP wielokrotnie udowodnili, że zarówno poprzez dobór gości, jak i tendencyjne przedstawianie wydarzeń na Ukrainie chcą „zrobić dobrze” ukrainożerczej części polskiej prawicy. Budowanie nieustannych paralel między aktualnymi wydarzeniami na Wschodzie a ludobójstwem na Wołyniu, płynne przechodzenie komentatorów politycznych od emigrantów zarobkowych do siepaczy UPA – to wszystko niestety wpisuje się w szerszy problem polskiej prawicy. Problem, którego nikt, zdaje się, nie chce rozwiązać.
Co ciekawe, do najbardziej radykalnych przedstawicieli polskiej prawicy powinno dotrzeć, że w swojej postawie przeciwko lewicowo-liberalnym wpływom spod znaku George’a Sorosa i międzynarodowego kapitału zajmują identyczne stanowisko jak… ukraińscy nacjonaliści spod znaku Prawego Sektora i Pułku Azow, od zawsze wskazujących na te zagrożenia. Sprawa jest więc o wiele bardziej skomplikowana.
Główne zagrożenie w nas samych
Wydarzenia ostatniego tygodnia dały nam możliwość nie tylko przekonania się, o co toczy się gra, ale i jak jest prowadzona. Wyciśnięcie esencji z tej kilkudniowej walki o prezydenckie weto może pozwolić obozowi prawicy uodpornić się na kolejne ataki, które – nie miejmy wątpliwości – przyjdą już wkrótce.
Nie popisali się główni gracze – ani szeroko pojęta większość sejmowa, ani obóz prezydenta Andrzeja Dudy. Po tych kilku dniach widać, że oba ośrodki nie tylko nie współpracowały ze sobą, ale chciały dodatkowo „ugrać” kosztem partnera tyle, ile się dało. Być może rzeczywiście prezydent nie miał wyjścia, tylko musiał ustawy zawetować. Nie powinno być to jednak prowadzone w taki sposób, by wlać hektolitry paliwa w silniki opozycji. Majdan w Warszawie nie udał się, bo nie mógł się udać. Wyeksponował jednak możliwości, relacje i taktykę totalnej opozycji.
Na reformę sądownictwa Polacy czekają jak na deszcz po wieloletniej suszy. To nie jest (nie powinna być) gra o stołki, lecz konieczność rozwiązania realnego problemu, przecięcia wrzodu, który jest częścią składową dzisiejszego systemu władzy. Toczące się miesiącami sprawy, sędziowie zachowujący się jak panowie na udzielnych księstwach, wreszcie niemożność dojścia sprawiedliwości z „powodów proceduralnych” – to wszystko sprawia, że nie mogło być kwestii bardziej jednoczącej Polaków niż przecięcie tego gordyjskiego węzła zaplątanego na szyi Temidy. Dziś, gdy kurz emocji opadł, warto wyciągnąć wnioski. A pierwszy i najważniejszy jest taki – to nie żadna opozycja (zewnętrzna i wewnętrzna) jest zagrożeniem dla obozu niepodległościowego, nie żaden majdan (co za absurdalny pomysł). To podziały, ambicje i niezałatwione sprawy w samym obozie prawicy.
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
#polityka
#Majdan
#Warszawa
#Kijów
#Polska
#Ukraina
Wojciech Mucha