To będzie najbardziej osobisty tekst, jaki kiedykolwiek oddałem do redakcji „GP”. Jestem o rok starszy od Karola Nawrockiego, też jestem rzadkim okazem konserwatysty z Gdańska, też chodziłem na Lechię, też wychowałem się na gdańskich Siedlcach, w trochę innym miejscu, po drugiej stronie ulicy Kartuskiej. Ale nie o te lokalne i partykularne podobieństwa chodzi. Polacy – szczególnie ci z naszego pokolenia, które szło do szkoły na początku polskiej transformacji – wspominając swoje młode lata, znajdą dużo więcej elementów wspólnych z Nawrockim niż z Trzaskowskim. Nie chodziliśmy ze Skrzyneckim na wódkę ani na prywatne lekcje języków, nie znaliśmy kogo trzeba i nie byliśmy w miejscach, gdzie się bywa. Choć oczy podpowiadały nam, że większość jest taka jak my, salon III RP mówił nam, że powinniśmy się wstydzić, że z Polską coś jest nie tak, z nami jest coś nie tak. Lepiej się do tego nie przyznawać. Gdy „Wyborcza” pisze o „niejasnych związkach Nawrockiego z patologią”, tak naprawdę pisze o nas, Polakach. Nie jesteśmy patologią.
Bloki, zarząd i mieszkania
Nie jestem dużym dorosłym i nie byłem dużym dzieckiem. Ale żeby wdrapać się na górę łóżka piętrowego w pokoju, który dzieliłem z siostrą, musiałem przeciskać się bokiem, ocierając się o ścianę. To właściwie nie był pokój i to właściwie nie była ściana. Mieszkaliśmy z rodzicami, w czwórkę, w 30-metrowej kawalerce. A podpatrzony u sąsiadów z pionu patent, by przed niewielką wnęką postawić segment bonanza, w ten sposób tworząc „pokój” dla dzieci, był sztuką designu, na którą w tamtej epoce było nas stać.
Ale nie miałem poczucia, że jesteśmy z nizin społecznych, nie byliśmy patologią. W klasie miałem kilku kolegów mieszkających w podobnych kawalerkach, w okolicznych blokach, a sprawdzenie tego, jak w ich przypadku zagospodarowano legendarną wnękę, było zawsze pierwszym krokiem wizyty domowej. Miałem dwójkę kochających i ciężko pracujących rodziców. Gdy na początku lat 90. odwiedziła nas komisja, która miała ocenić, czy kwalifikujemy się do mieszkania spółdzielczego ze względu na trudne warunki mieszkaniowe, jeden z panów zapytał mnie: „Co? Tobie też jest pewnie ciężko?”. „Nie, wcale nie” – odpowiedziałem, ku lekkiej irytacji moich rodziców.
Dziś mam 43 lata i mieszkania się jeszcze nie dorobiłem. Myślę o tym, słysząc oburzenie posłów i polityków rządzącej koalicji na „kawalerkę Nawrockiego”. Posłów i polityków, dodajmy, którzy pytani o własne kilka czy kilkanaście mieszkań i kilka gospodarstw rolnych, zawsze odpowiadają: „Do wszystkiego doszedłem ciężką pracą”. Dla mojego pokolenia i pokolenia Nawrockiego, mieszkającego z pięcioosobową rodziną w 50-metrowym mieszkaniu na kredyt, mieszkania są jak z tego internetowego mema z „panem Areczkiem”. To znaczy są, ale dla zarządu. A zarząd pieczołowicie chronił wiedzę na temat miejsc, w których „ciężka praca” przynosiła nową nieruchomość co kilka lat.
Jeśli ktoś jest z Gdańska albo szerzej z Trójmiasta i obserwował trochę lokalną politykę, to doskonale wie, kto należy i należał do zarządu. Jacek Karnowski, były prezydent Sopotu, dziś chętnie komentujący sprawę kawalerki, mówiący, że mamy do czynienia z „wyłudzeniem bonifikaty od miasta Gdańsk”, zna się na nieruchomościach. „Dobrze, ja mam faceta, który by nam to zrobił” – mówił w 2008 roku w rozmowie nagranej przez lokalnego działacza PO, Sławomira Julke. Chodziło o pięć mieszkań, na piętrze kamienicy w prestiżowej lokalizacji Sopotu. O zgodzie urzędników miasta na dobudowanie dodatkowego piętra rozmawiał Julke z Karnowskim. „Jedno dla mnie” – mówi o mieszkaniach Karnowski, po chwili poprawiając się: „Nie, no bo ja nie mogę, znaczy wiesz, bo ja bym w to nie wchodził, tylko moja mama”.
Historia jak z każdego większego miasta rządzonego przez polityków Platformy. Przy okazji sprawy Julkego „Rzeczpospolita” ujawniła, że ta sama kancelaria, z której usług korzystało miasto Sopot, świadczyła usługi dla „inwestorów, którzy potrzebują różnego rodzaju dokumentów czy decyzji urzędników”. Świętej pamięci Paweł Adamowicz kupił wraz z rodziną, od deweloperów, po „upustowych” cenach, trzy mieszkania w bardzo atrakcyjnym, nadmorskim „Neptun Park”. Zarząd do wszystkiego doszedł ciężką pracą.
Polskość i historia
28 sierpnia 2016 roku stałem w tłumie przed Bazyliką Mariacką w Gdańsku i nie byłem w stanie kontrolować łez cieknących mi po twarzy. W środku trwała msza żałobna w intencji Danuty Siedzikówny „Inki” i Feliksa Selmanowicza „Zagończyka”. Potem, już na Cmentarzu Garnizonowym, płakałem znowu, płakałem po drodze idąc w pochodzie oświetlanym przez flary kibiców Lechii Gdańsk i wśród okrzyków: „Bohaterom, cześć i chwała!”. Nic nie jest trudniej opisać. Ale wtedy czułem po prostu, że Polska będzie jednak nasza. Że moje pokolenie i Polska, idąc krętymi drogami i gubiąc się wielokrotnie po drodze, w końcu nawzajem się odnalazły. Polski żołnierz stał przy trumnach naszych bohaterów, a polskie państwo wyprawiało im w końcu spóźniony pogrzeb.
Tego dnia tak napisałem na swoim blogu:
Nie wiedziałem wtedy albo mnie to nie interesowało, że głównym organizatorem tych uroczystości był młody historyk z gdańskiego IPN-u, Karol Nawrocki. Jedna z osób, która też w tym uczestniczyła, powiedziała ostatnio w rozmowie ze mną, że był problem, aby, na potrzeby kampanii, znaleźć jakieś zdjęcie Nawrockiego z pogrzebu „Inki” i „Zagończyka”, bo nigdzie takiego nie ma. Bo cały czas biegał i coś załatwiał. Ale Nawrocki biegał i „załatwiał” pamięć o Żołnierzach Wyklętych co najmniej od 2011 roku. Wie o tym ta garstka, która uczestniczyła w pierwszych obchodach, wiedzą o tym kibice Lechii Gdańsk, wiedzą o tym działacze Solidarności, jak małżeństwo Gwiazdów czy małżeństwo Kołakowskich, wykluczeni z najnowszej, ustalonej przez zarząd, wersji historii, symbolizowanej przez abstrakcyjny moloch nazwany Europejskim Centrum Solidarności.
Dla zarządu i grupy rekonstrukcyjnej III RP, od medialnych dzieci „Wyborczej”, przez „Januszy biznesu”, po wolne sądy, Nawrocki ma „niejasne związki”.
Dla mnie i dla innych, którzy też nie mieli telefonu do zarządu, ma związki z polskością naszej epoki. Polskością, którą Tusk uznał za nienormalność, a którą Trzaskowski, patrząc na słupki sondażowe, odkrył dość późno. Jak mężczyzna w kryzysie wieku średniego, który odkrył jazdę na wrotkach albo grę na gitarze.
Nie jesteśmy patologią
Nie lubię porównań drogi życiowej Nawrockiego do J.D. Vance’a, choć rozumiem, skąd się biorą. Są jednak ważne różnice. Gdańskie Siedlce to nie Appalachy. Nasze rodziny w większości nie były dysfunkcyjne, ale jak cała Polska lat 90. były na dorobku. To my byliśmy normalnością, a wyjątek stanowili ci, których rodzice wywozili po szkole do willi za miastem. My mieszkaliśmy w blokach i tak jak Nawrocki znaliśmy różnych ludzi. Gdy w latach 90. wybuchła moda na „bejsbolówki”, wszyscy wiedzieli, który kolega chodzi na miasto „na czapeczki”. W klasie miałem kolegę, który opowiadał mi, że gdy miał 3 czy 4 lata, rodzice wkładali go przez lufcik do mieszkania sąsiadów, a on, przez ten sam lufcik, podawał im rzeczy z sąsiedzkiej lodówki.
Miałem związki z patologią – powiedzą zaniepokojeni profesorowie. Ale dla mnie ten, kto nie zna takich historii, nie dorastał na polskich blokach w latach 90.
„To nie jest tak, że oni nienawidzą Was, bo nienawidzą mnie. Oni nienawidzą mnie, bo nienawidzą Was” – miał powiedzieć kiedyś Donald Trump. O to samo chodzi w pytaniach „Kim jest Nawrocki? Jakie ma kwalifikacje?”. Ludzie z takim życiorysem, panie Areczku, powinni zaakceptować, że pewne rzeczy są tylko dla zarządu. Ale jako ktoś, kto miał prawicowe poglądy w platformerskim Gdańsku, przez lata nauczyłem się nie słuchać rekomendacji zarządu i jeszcze czerpać z tego satysfakcję. Wolę prezydenta na dorobku, dla Polski na dorobku i mojego pokolenia na dorobku. Bo myślę, że prezydentura Rzeczpospolitej to jest coś, o co trzeba się bić i walczyć, a nie coś, co dostaje się w nagrodę za przynależność do odpowiedniego towarzystwa.