W cytowanej w ostatnich dniach wielokrotnie przemowie premiera Tuska, w której padają słynne zdania o „demokracji walczącej” i zapowiedzi dalszego łamania prawa, bo inaczej powrót lidera Platformy do polskiej polityki „nie miałby sensu”, jest zdanie znacznie słabiej zauważone, a nie mniej ważne - pisze w "Gazecie Polskiej" redaktor Katarzyna Gójska.
Otóż szef rządu – zatroskany o przyszłość Polski – wyraża obawę, iż jeśli on, zbawca ojczyzny, nie poradzi sobie z uporządkowaniem sytuacji w kraju, wówczas może pojawić się siła zewnętrzna gotowa wprowadzić nam swoje zasady. Tusk przypomina słuchaczom, że jest historykiem i dlatego dobrze rozpoznaje to zagrożenie, posiłkując się właśnie wydarzeniami z przeszłości. Trudno inaczej odczytać tę wypowiedź niż jako groźbę rzuconą pod adresem szeroko rozumianej opozycji.
Tusk na naszych oczach przeistacza się w Jaruzelskiego, a data zaprzysiężenia jego rządu to już nie tylko symbol, lecz także treść jego polityki. Zbrodniarz komunistyczny i organizator stanu wojennego też kierował się przecież troską o przyszłość Polski. Wszak on również chronił naród przez obcą interwencją i zmierzał wyłącznie do przywrócenia porządku prawnego. Premier podąża tą samą drogą – mówi innym językiem, nie przemawia w mundurze i formalnie nie wprowadził jeszcze jakiegoś stanu wyjątkowego, ale przecież wyłączył i siłowo przejął media publiczne, zawiesił funkcjonowanie ogromnych obszarów prawa w naszym kraju. Nie uznaje wyroków całych sądów oraz wybranych przez ministra sprawiedliwości konkretnych sędziów. Depcze prawa obywatelskie oponentów politycznych, ogranicza wolność debaty publicznej, odcinając Republikę od możliwości relacjonowania wydarzeń państwowych i nie dając prawa do zadawania pytań.
Wyłączanie demokracji w naszym kraju następuje w sposób mało czytelny dla szerokich grup obywateli, bo potężna machina propagandowa realnie blokuje debatę publiczną, prowadząc masową akcję dezinformowania społeczeństwa. Stosowanie na coraz większą skalę metod państwa policyjnego następuje nie tylko z przyzwoleniem instytucji Unii Europejskiej, lecz wręcz z jej zachęty, a ogłoszone zostało w berlińskiej gazecie tuż po wyborach parlamentarnych sprzed roku. Należy zatem założyć, iż ich natężenie będzie tylko rosło i w warunkach reglamentowanej wolności będzie przebiegać kampania prezydencka. To sytuacja znacznie trudniejsza niż w 2015 roku. Nie jest beznadziejna, ale wymaga absolutnego współgrania całego obozu patriotycznego w Polsce. Jeśli górę wezmą dąsy i fochy, kandydat Tuska lub on sam zostanie głową państwa.
Trzeba powiedzieć jasno, iż obóz prawicowy nie wykorzystał – w oczekiwanym stopniu – potencjału pierwszej kadencji parlamentarnej i prezydenckiej. Przepalił część możliwości na bezsensownych z perspektywy przyszłości Polski szamotaninie i wzajemnych oskarżeniach. Dziś nie czas na rozstrzyganie, kto miał więcej racji, a kto mniej. Kandydat PiS, ktokolwiek nim zostanie, będzie potrzebował wsparcia urzędującego prezydenta i największa partia opozycyjna powinna przekonać urzędującą głowę państwa, by zaangażowała się w jego kampanię. Czas zrozumieć, iż stawką nadchodzących wyborów jest istnienie niepodległej RP, a nie samopoczucie tej czy innej części polskiej prawicy.