Nadal bowiem w doborze dominuje logika partyjna, w której bardziej niż sympatia zwolenników liczy się to, czy poparcie danego kandydata może wzrosnąć na tyle, by zagrozić pozycji lidera. Każdy w Polsce wie, że nie jest to recepta na sukces, ale raczej na marginalizację. Jeszcze zabawniej jest na lewicy. Trio Adrian Zandberg, Włodzimierz Czarzasty i Robert Biedroń są tak zajęci walką o to, by wszyscy zostali równi, że będą topić jeden drugiego, a w wyborach pójdą ścieżką sprzed pięciu lat. Opozycja miała inną drogę.
Wystarczyło po wyborach schować do kieszeni własne ambicje i poprzeć na stanowisko prezydenta Władysława Kosiniaka-Kamysza. Ten człowiek, z twarzy podobny zupełnie do nikogo i mimo lat w polityce o nadal nieustalonych poglądach, był jak na razie jedyną opcją na zwycięstwo. Nie zdecydowano się na to, z pewnością w obawie przed rosnącą pozycją PSL. Dokonano więc decyzji na minus. W to wszystko wmieszał się Szymon Hołownia. Trudno powiedzieć, czy manewr się uda. Rezultat końcowy zależy w tym wypadku od zachowania Hołowni względem pozostałych partii opozycyjnych. Musi pokazać, że jest orłem wśród wróbli. To oznacza bycie drapieżnikiem i ostrą wymianę ciosów z innymi kandydatami opozycji. Nie jestem jednak przekonany, że Hołownia będzie skłonny wyjść z kleszczy przeciętności w opozycji. Szansę na wygraną bowiem ma niezbyt dużą, a wrogowie zostaną na całe życie.