Po dwóch latach ktoś doszedł do wniosku, że jeden sędzia sobie nie poradzi. Wymyślono, że potrzeba trzech, co spowodowało potrojenie kosztów. W następnym sezonie PZPN stwierdził, że konieczny jest obserwator, który miałby kontrolować standardy. Kolejna stówka. Później doszły wymogi licencyjne. Przez lata „się ślizgaliśmy”, bo nasze boisko miało 98 metrów na 43 metry, co zdaniem PZPN było dyskwalifikujące. Innym problemem był też brak płotu oddzielającego kibicowskie ławki od boiska. Aby więc awansować o dwie klasy rozgrywkowe, trzeba było wybudować nowe boisko i trybunę z sektorem dla gości. Wśród wymogów licencyjnych pojawiło się też posiadania drużyn juniorów.
Potem się okazało, że Stefan Zbieg, który przez 10 lat nas trenował, nie może dalej tego robić, bo nie ma kierunkowego wykształcenia. Trzeba było zatrudnić osobę z papierem. I tak rok po roku. Nigdy tego nie liczyłem, ale dziś sądzę, że koszty funkcjonowania najmniejszej drużyny w strukturach PZPN-u wzrosły blisko 10-krotnie. Często zbyt dużo, aby się w to bawić. Piłka nożna przestała być sportem amatorów. W efekcie tej profesjonalizacji poziom polskiej ligi jest taki, że mistrz naszego kraju zbiera baty u siebie od mistrza Luksemburga. Pewnie rozwiązaniem jest dalsza profesjonalizacja.
Na dziś jednak największym piłkarskim wydarzeniem w Polsce tego roku wydaje się być mecz „Dno dna” pomiędzy drużyną „Ulubionej” a „Kartofliskami”. To jest prawdziwa piłka.