Gdy 20 lutego 2005 roku czterdziestoletni Juan Fitzgerald Thompson usłyszał głośny huk dochodzący z gabinetu ojca, początkowo myślał, że to dźwięk spadającej encyklopedii lub innej grubej książki. Kiedy jednak otworzył drzwi do pokoju, zobaczył go leżącego na ziemi z raną postrzałową w głowie. Na biurku leżała kartka z napisem: „Skończył się dla mnie sezon futbolowy. Nie będzie już gier. Ma 67 lat, o 17 za dużo. Spokojnie. To nie będzie bolało”. W ten sposób zakończył życie jeden z najwybitniejszych, a zarazem najbardziej kontrowersyjnych dziennikarzy Stanów Zjednoczonych: Hunter S. Thompson. Dziwaczny człowiek, miłośnik wolności, wielki amerykański patriota, który nie stronił od alkoholu i narkotyków.
Sławę przyniosła mu publikacja: „Aniołowie Piekieł”. Ów gang motocyklowy symbolizował w latach 50–tych i 60–tych XX wieku wszystko, czego Amerykanie bali się i pożądali jednocześnie. Dziesiątki motocykli przemierzające krajobraz budziły grozę i fascynację, a grupa, która balansowała na krawędzi prawa, była przedmiotem wielu dyskusji, programów, rozmów i artykułów. Nic dziwnego, że kiedy młodemu, nieznanemu jeszcze dziennikarzowi udało się namówić „Aniołów”, by pozwolili mu się do nich przyłączyć i przemierzyć kraj w celu napisania reportażu, książka ta szybko stała się sensacją. Hunter opisał najpierw motocyklistów jako pragnących swobody marzycieli. Ale potem ta wizja została sprowadzona na ziemię, gdy jego nowi przyjaciele dokonali zbiorowego gwałtu na żonie jednego z ich znajomych.
Prawdziwą erupcją talentu i nietuzinkowości była kolejna powieść Thompsona – „Lęk i obrzydzenie w Las Vegas”, którą polscy widzowie mogą pamiętać za sprawą ekranizacji Terry’ego Gilliama „Las Vegas Parano”. Thompson nie chciał uprawiać nudnego – w jego mniemaniu – obiektywnego dziennikarstwa. Poszedł na całość, zupełnie subiektywizując treść reportażu i nie stroniąc od własnych opinii na temat wszystkiego, czego doświadczał. Zresztą już pierwsze zdanie mogło sugerować, że nie mamy do czynienia z klasycznym reportażem: „Byliśmy gdzieś niedaleko Barstow, na skraju pustyni, kiedy narkotyki zaczęły działać”.
Potem Hunter pojechał do Las Vegas w celu napisania reportażu z wyścigu motocyklowego dla magazynu „Rolling Stone”. Gdy do redakcji zaczęły napływać kolejne strony maszynopisu, szybko okazało się, że sam wyścig będzie w nim grał rolę drugoplanową. Tak narodził się jego dziennikarski styl zw. gonzo. Thompson postanowił zrelacjonować swój szaleńczy pomysł „odnalezienia amerykańskiego snu”. Ta obłąkańcza, narkotykowa eskapada, stała się przyczynkiem do krytyki amerykańskiego społeczeństwa, ślepego na swój własny obłęd, a także ruchu hippisowskiego, do którego sam należał.
Dziwne wspomnienie, jak na nerwową noc w Las Vegas. Minęło pięć lat? Sześć? Zdaje się, jakby od tamtego czasy upłynęło całe życie lub przynajmniej przeminęła jego najważniejsza część – szczyt, który już nigdy się nie powtórzy. San Francisco w połowie lat sześćdziesiątych to było bardzo specyficzne miejsce i czas dla każdego, kto się tam znalazł. Może czaił się w tym ukryty sens? A może nie, przynajmniej na dłuższą metę… Ale żadne wyjaśnienie, żadne połączenie słów, muzyki i wspomnień nie podważy pewności, że było się w tym zakątku czasu i przestrzeni. Cokolwiek by to znaczyło. (…) Wspaniałe wszechogarniające uczucie, że cokolwiek robimy, jest dobre; że to my wygrywamy. Myślę, że to jest najważniejsze – wrażenie nieuchronnego zwycięstwa nad siłami wszystkiego, co stare i złe. Nie w militarnym sensie; nie o to nam chodziło. Nasza energia po prostu dominuje. Nie widzimy powodu, by walczyć – po waszej ani po ich stronie. To my napędzamy świat; unosimy się na grzbiecie rosnącej, cudownej fali. A teraz, niecałe pięć lat później gdyby wspiąć się na strome wzgórze w Las Vegas i spojrzeć na zachód, to – jeśli ktoś wie, jak patrzeć – można niemal zauważyć ślad w miejscu, w którym ta fala załamała się i cofnęła.
Hunter Thompson był również wielkim amerykańskim patriotą, jednym z największych krytyków polityki Richarda Nixona i George’a W. Busha, sam często angażował się w politykę. Kandydował nawet na szeryfa w Aspen, w Kolorado, gdzie przegrał niewielką liczbą głosów, mimo że w jego oficjalnym programie wyborczym znajdowały się takie punkty jak: „Zburzyć wszystkie chodniki, a zamiast nich zasiać trawę”, lub „Zmienić nazwę miasta na Grubaskowo”.
Jego oddanym przyjacielem, a także miłośnikiem twórczości, był Johny Depp, który zagrał go potem dwukrotnie w filmach „Las Vegas Parano”, a także w „Dzienniku zakrapianym rumem”, oddając z niesamowitą dokładnością całą dziwaczność i oryginalność postaci dziennikarza.
Kiedy syn Thompsona ujrzał ciało swojego ojca leżące na podłodze w gabinecie, zadzwonił po szeryfa, a następnie chwycił jedną ze strzelb i wyszedł na ganek oddać salwę honorową na cześć swego rodziciela. Każdy, kto znał Huntera, szanował jego wyjątkowość, co zresztą doskonale widać było na pogrzebie, który odprawiony został co do joty tak, jak Hunter nakazał w swoim testamencie. Była to ogromna impreza, na której zjawiło się wielu celebrytów, ludzi kultury, polityki i filmu. Na szczycie specjalnie wzniesionego metalowego słupa widniał symbol ruchu Gonzo, który Hunter zapoczątkował: wielka czerwona pięść posiadająca dwa kciuki, ściskająca kwiat pejotlu, halucynogennej rośliny. W kulminacyjnym momencie pogrzebu z głośników wydobyła się piosenka Boba Dylana „Mr Tambourine Man” a z zaciśniętej pięści wystrzeliły w niebo prochy Huntera Thompsona, dziwnego człowieka o wielkim sercu.