Wszystko zaczęło się pewnego mroźnego dnia w 1829 roku, w niemieckim miasteczku Neubukow, kiedy to siedmiolatek dostał pod choinkę „Ilustrowaną historię świata” Jerrera. Z wypiekami na twarzy oglądał kolorowe obrazki, a jeden szczególnie przykuł jego uwagę. Rycina przedstawiała płonącą Troję i uciekającego z miasta Eneasza. Chłopiec postanowił wtedy, że odnajdzie to legendarne miasto. Nazywał się Henryk Schliemann, a do historii przeszedł jako odkrywca Troi i grobu Agamemnona.
Od tamtej pory jego ulubioną lekturą stała się „Iliada” Homera, a najlepszą zabawą – zabawa w wykopaliska archeologiczne na polu sąsiada i pobliskiej górze, o której mieszkańcy mówili, że jest grobem olbrzyma. Mały Schliemann wraz z Minną, swą przyjaciółką, nieustannie kopali na wzgórzu mając nadzieję na znalezienie kości owego olbrzyma. Wkrótce jednak ze względu na kłopoty finansowe ojca, chłopak musiał opuścić rodzinne miasto i wyjechać do stryja. Uczył się w szkole państwowej, a po godzinach i w nocy zgłębiał języki obce poczynając od starogreckiego, aby móc czytać Homera w oryginale. Studiując uważnie eposu doszedł do wniosku, że opisane w nim miejsca wojny trojańskiej nie mogą być tylko mitem. Widać było, że autor dobrze je znał i że dane geograficzne są bardzo dokładne. Ale żeby to sprawdzić Schliemann musiał najpierw zdobyć pieniądze. Rozpoczął pracę jako handlowiec i wkrótce zaczął się bardzo liczyć w branży kupieckiej. Szereg transakcji w Rosji i w Kalifornii uczyniło go człowiekiem majętnym. Poślubił Rosjankę, Jekaterinę, ale nie było to szczęśliwe małżeństwo. W 1864 roku wszystkie pieniądze zainwestował, a sam ruszył w trwającą dwa lata podróż dookoła świata, by na koniec osiąść w Paryżu i podjąć studia na Sorbonie. Dopiero cztery lata później, z drżeniem serca, postawił stopę na ukochanej ziemi greckiej. Po rozwodzie z pierwszą żoną, ożenił się z grecką dziewczyną Zofią. Podzielała ona jego pasję do starożytnego świata, który zniknął pod powierzchnią ziemi i stała się jego wierną towarzyszką w wyprawach archeologicznych. W 1870 roku Schliemannowie rozpoczęli wykopaliska w ówczesnej Turcji, najpierw na wzgórzu Bunarbaszi, które dotychczas uznawane było za wzgórze trojańskie, ale prace nie przyniosły rezultatu. Henryk widział też, że miejsce to kompletnie nie odpowiada opisowi Homera. Jego uwagę przykuło wzniesienie obok wioski Hissarlik.
Klika ruchów łopatą wystarczyło, by wydobyć na powierzchnie starożytne przedmioty. Schliemann był przekonany, że odkrył Troję. Dalsze wykopaliska odsłoniły dziewięć warstw miejskich, w tym jedną spaloną, co wystarczyło do uznania, iż jest to miasto z czasów „Iliady”. Dziś wiadomo, że Schliemann się mylił, i że Troja leży w innej warstwie, naliczono ich zresztą pięćdziesiąt. W dodatku Niemiec był archeologiem amatorem, co skutkowało zniszczeniem wielu cennych dla nauki znalezisk. Interesowało go tylko jedno – odnalezienie Troi, która tyle lat opierała się wojskom Greków, w której żyli Helena, król Priam, Aleksander i Kassandra. Nic innego nie było ważne. Pewnego dnia w wykopie „pałacu Priama” Schliemann dostrzegł jakiś błysk. Natychmiast pod byle pretekstem odesłał stamtąd robotników. Wrócił w nocy z Zofią, drżącymi rękami rozgarnęli ziemię, spod gliny wyłonił się prawdziwy skarb – ponad 8 tys. przedmiotów ze złota, srebra i miedzi. Wynieśli go w szalu Zofii, a następnie przetransportowali po cichu do Grecji, a stamtąd do Berlina. Schliemann ofiarował bezcenne znalezisko „(...) narodowi niemieckiemu, na wieczne i niepodzielne czasy”. Władze tureckie dowiedziały się o wszystkim z prasy, oglądając zdjęcie Zofii ubranej w diadem Heleny Trojańskiej. Słano wściekłe noty dyplomatyczne, więc odkrywca Troi zapłacił Turcji odszkodowanie i sprawa przycichła.
Potem wracał jeszcze na Hissarlik kilkukrotnie, był też prekursorem badań na Krecie, zaś w Mykenach odnalazł grób Agamemnona, jego złotą maskę i skarb przewyższający wartością ten trojański. Zmarł w Neapolu w 1890 roku. Pochowano go na cmentarzu w Atenach, a w jego pogrzebie uczestniczyło tysiące Greków. Tymczasem „Skarb Priama” spoczywał spokojnie w Muzeum Starożytności w Berlinie. Podczas II wojny światowej, gdy zbliżał się front ukryto go, wraz z innymi dziełami sztuki, w bunkrze wybudowanym w ZOO. Po zakończeniu wojny zjawili się tam eksperci radzieccy, którzy szli wraz z Armią Sowiecką: historycy sztuki, muzealnicy i naukowcy. Przeglądano wszystkie skrzynie, a następnie ładowano je na ciężarówki i wywożono na wschód jako… zdobycz wojenną. W 1958 roku na mocy porozumień między państwami Rosjanie zwrócili Niemcom ponad 4 tysiące zabytków, ale „skarbu Priama” wśród nich nie było. Na pytanie o trojańskie złoto Moskwa stwierdziła, że nigdy go nie miała. Skarb uznano więc za zaginiony. W 1994 roku ktoś puścił farbę, że Sowieci jednak mijali się z prawdą i że skarb Priama ma się całkiem nieźle w Muzeum Puszkina. Rząd ZSRS nie mógł dłużej udawać, że nic nie wie. Łaskawie zaproszono niemieckich naukowców, którym pokazano pomieszczenie znajdujące się w oddziale ze zbiorami numizmatycznymi. Tam w gablotach leżały trojańskie eksponaty. Na jednej ze ścian spoglądał ze zdjęcia na zdumionych rodaków Henryk Schliemann, który, choć sam długo mieszkał w Rosji, miał rosyjską żonę i doskonale władał rosyjskim, zapewne nigdy nie spodziewał się, że jego znalezisko trafi na koniec do Moskwy. A że życie dopisuje najlepsze scenariusze to okazało się jeszcze, że skarb nie należał do Priama, ale do władcy, który władał Troją tysiąc lat wcześniej...