Ponieważ Aztekowie używali dwóch kalendarzy, w związku z tym hucznie świętowali czas, kiedy oba się zrównywały, co oznaczało koniec epoki. Zdarzało się to raz na 52 lata. Przygotowywano wówczas wielką uroczystość, wiedziano bowiem, że jest to czas, w którym ważą się losy świata. Uroczystości nazywały się toxiuh molpilia – czyli „zawiązują się nasze lata”.
Ludzie wrzucali do wody stare wizerunki bóstw i kamienie z palenisk. Wygaszano wszystkie ognie. Kapłani wpatrywali się w gwiazdy, by poznać losy odczytać z układu planet i gwiazd dalsze losy świata. Ciężarne kobiety zamykano w spichlerzach, aby nie zamieniły się w krwiożercze bestie, a małym dzieciom nie pozwalano zasnąć, aby nie zamieniły się w myszy. Zresztą sen tej swoistej „sylwestrowej’” nocy był zakazany.
Główne obrzędy odbywały się na górze Huixachtlan, na wschodnim brzegu jeziora Texcoco. Wszyscy w ciemnościach oczekiwali końca świata, który miał nadejść w różny sposób, a huragan był najłagodniejszą formą tego kresu. Gdy jednak konstelacja Plejad przekraczała zenit i świat nadal istniał, uznawano, że tym razem koniec nie nastąpił, więc rozpalano nowy ogień i ofiarowywano Słońcu ofiarę – życie ludzkie. Kapłani rozpalali ogień na piersi jeńca pochodzącego ze szlachetnego rodu, następnie rozcinali jego pierś, wyrywali serce i składali je w ofierze bogu, reszta ciała musiała spłonąć. Ten ogień posłańcy roznosili do wszystkich azteckich miast. Aztekowie szaleli z radości, a świętowanie zaczynali od nacięcia sobie płatków uszu. Żaden szanujący się władca nie mógł tez pozwolić sobie na uroczystości bez masowych ofiar. Za ostatniego króla Motecuhzomy, z okazji ceremonii Nowego Ognia złożono w ofierze ponad 2 tysiące osób.