Turcja rozkręca nastroje w Holandii i prowokuje zamieszki. To tylko kolejna odsłona konfliktu między UE a prezydentem Erdoğanem. Konfliktu, w którym Unia znowu jest stroną słabszą. Co gorsza, na swoją drugorzędną pozycję sumiennie pracowała. Zamieszki w Holandii pokazują nam wyraźnie najgroźniejsze patologie wspólnoty.
Najpierw krótkie podsumowanie całej tej „draki”. W Turcji trwają przygotowania do referendum, które zadecyduje o tym, czy nastąpi w tym państwie zmiana systemu politycznego z parlamentarnego na prezydencki. Tajemnicą poliszynela jest to, że zmiana ta zwiększy i tak już gigantyczne uprawnienia i władzę Erdoğana oraz jego ludzi.
Turcja przyklepuje dyktaturę
Referendum w Turcji będzie ostatecznym potwierdzeniem faktu, że kraj ten nie ma już nic wspólnego z demokracją. Że zamienił się w oligarchiczną autokrację, gdzie całość władzy – także wojskowa i sądownicza – skupiona będzie w rękach jednego środowiska. Wolnych mediów już w Turcji nie ma, jej siły wewnętrzne są gotowe, dla dobra interesów Erdoğana, prowadzić ludobójczą politykę wobec własnych obywateli (mordy na kurdyjskich cywilach rok temu). Można w tym kontekście napisać, że to referendum to taki… ostatni kwiatek do kożucha dyktatury. Ponieważ Turcja to kraj dość paradoksalny. Mimo faktu, że jest ona w stanie masowo mordować swoich obywateli, niszczyć media i aresztować tysiącami przeciwników Erdoğana, ludziom u władzy nadal bardzo zależy na społecznym poparciu i nie dochodzi np. do fałszerstw wyborczych na większą skalę. Można uznać, że Turcja to dziwny kraj, gdzie dyktaturze zależy na tym, by została wprowadzona demokratycznymi metodami, przy poparciu wyborców. Dlatego też tak ważne jest dla niej odpowiednie polepszenie nastrojów wśród gigantycznej diaspory tureckiej w Europie. W samej Holandii jest też wśród Turków dość silna frakcja gulenowska (główne ofiary ostatnich represji w Turcji, przeciwnicy obecnej AKP, partii Erdoğana). Masowe wiece poparcia za pieniądze Stambułu, odpowiednio płomienne przemowy – mogłyby nie tylko przyciągnąć część elektoratu gulenowskiego, lecz także sterroryzować tych, którzy są wciąż gotowi walczyć z Erdoğanem. Dlatego Turcja uznała, że wyśle do Holandii, gdzie żyje 250 tys. Turków, wysokich rangą polityków rządzącej AKP.
Gra Ruttego
Holandia nie zgodziła się na taki rozwój sytuacji. Najpierw nie udzielono zgody na lądowanie w Rotterdamie samolotu z szefem tureckiego MSZ-etu Mevlutem Çavuşoğlu. Następnego dnia burmistrz Rotterdamu Ahmed Aboutaleb oświadczył, że turecka minister ds. rodziny i polityki społecznej Fatma Betul Sayan, która w tym czasie dotarła już do Holandii, została odesłana do granicy niemieckiej pod eskortą policji. Jak tłumaczył burmistrz, „została uznana za niepożądaną cudzoziemkę, a zgodnie z prawem takie osoby wydala się do kraju, z którego przyjechały”. Reakcja Turcji jest już znana. Nie tylko nazwała Holandię krajem nazistów, faszystów i islamofobów oraz wydaliła ambasadora Holandii, nie tylko groziła najstraszniejszymi konsekwencjami, lecz także zdołała wywołać zamieszki między żyjącymi w Holandii Turkami a tamtejszymi siłami porządkowymi.
Żeby zrozumieć całość sytuacji, warto zastanowić się nad tym, dlaczego reakcja Holandii była tak ostra. Wiele wskazuje na to, że rządzący krajem Mark Rutte z tzw. centroprawicy został przyparty do muru. Mając świadomość, że sytuacja, do której będzie dążył rząd turecki, może się skończyć masowymi wiecami, uznał, że lepiej do tego nie dopuścić, nawet ryzykując taką eskalację konfliktu. Dlaczego? W Holandii zaraz będą wybory. A manifestacje poparcia dla Erdoğana byłyby bardzo dogodnym argumentem przeciwko Ruttemu zarówno ze strony holenderskiej lewicy (jak to! Pozwala się panoszyć dyktatorowi!), jak i głównego dla niego przeciwnika, czyli Geerta Wildersa, przywódcy antyimigranckiej Partii Wolności. Rozgrywka z Erdoğanem może poprawić wizerunek Ruttego na ten krótki czas przed wyborami. Na pewno jednak obecna sytuacja nie jest dobra dla samej Holandii. Destabilizacja, chaos, wzrost przemocy… i to wszystko dokonane z inspiracji państwa, które jest w NATO! Jak mogło do tego dojść? Odpowiedź na to pytanie pokazuje, jak daleko w ślepą uliczkę zabrnęła Unia z jej eurokratyczną pychą i politycznie poprawnymi mrzonkami.
Zielone ludziki Erdoğana
Po pierwsze widzimy, jak politycznie ważny jest, przez lewicę i liberałów zupełnie tabuizowany, temat etniczności i kulturowej asocjacji grup mniejszościowych, żyjących na terenie danego państwa. Nie chodzi tylko o powstawanie odrębnych enklaw rządzących się własnymi prawami. Okazuje się, że niestety taka mniejszość jest także dogodnym elementem, za pomocą którego inne państwo może destabilizować sytuację wewnętrzną, by osiągnąć swoje cele. I to nawet, wydawałoby się, tak daleko od kraju ojczystego, jak w wypadku relacji Holandii z Turcją. Może, z racji geopolityki, prawdopodobieństwo pojawienia się „zielonych ludzików” Erdoğana w Holandii jest wciąż wyjątkowo mało prawdopodobne, ale już wiemy – jest możliwe. Musi tylko zaistnieć odpowiednia potrzeba.
Po drugie, kto najbardziej korzysta na obecnej sytuacji? Odpowiedź jest prosta. Skrajnie nacjonalistyczne ruchy na terenie całej UE. Na pewno argument z zamieszek w Holandii stanie się jednym z czołowych w dyskursie wspomnianych ugrupowań. A kto najczęściej stoi za tymi ruchami? Niestety Putin. Wystarczy podać przykład Frontu Narodowego we Francji, który bez skrępowania opiewa wielkość przywódcy Rosji, a także… bierze pieniądze na swoją działalność z rosyjskich banków.
W końcu, po trzecie – dlaczego Turcja może sobie pozwalać na takie prowokacje? Ponieważ Unia pokazała jej wyraźnie, jak bardzo można rzucić ją na kolana. Wystarczy przypomnieć cały „kryzys migracyjny”. Turcja pokazała, że to ona decyduje o tym, kiedy przykręci i odkręci „kurek z uchodźcami”. A UE, niezdolna, z powodu uwiązania w dogmaty politycznej poprawności, do prowadzenia sensownej polityki migracyjnej, nieopartej na mrzonkach pt. „refugees welcome”, woli po prostu, za grubą kasę i ustępstwa wobec Ankary, pozostawić ten problem daleko poza swoimi granicami. Związana z tym pobłażliwość jest o tyle groźna, że Erdoğan, dążący do jak największej władzy, w ogóle nie boi się reakcji UE. Na pogardzie do Europy prowadzi wręcz swoją propagandę wewnątrz kraju. A Turcja to przecież „nasz sojusznik w NATO”. Ale czy wciąż? Czy możemy nazywać sojusznikiem autorytaryzm, mający za nic Europę, niemający problemów z paktowaniem z Moskwą? Na to pytanie niech czytelnicy odpowiedzą sobie sami.
Nad Europą gromadzą się czarne chmury. Cieszyć się z tego może tylko jeden z graczy geopolitycznych – przywódca urzędujący na Kremlu. A ta radość to nie efekt działań państw narodowych, które usiłują bronić swojej suwerenności (co regularnie powtarza unijna propaganda, a także polska opozycja), tylko eurokratów, którzy wciąż nie chcą dostrzec, jak wygląda rzeczywistość.
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
#Holandia
#Turcja
#Europa
#UE
Dawid Wildstein