Sprawdź gdzie kupisz Gazetę Polską oraz Gazetę Polską Codziennie Lista miejsc »

Miliony Polaków na Święta poza Ojczyzną. W tym numerze "GP" wstrząsający film o polskiej emigracji

- Polityka polskiego rządu sprowadza się do utrzymania status quo kraju, który jest zasobem taniej siły roboczej.

GP
GP
- Polityka polskiego rządu sprowadza się do utrzymania status quo kraju, który jest zasobem taniej siły roboczej. Jeśli nie tworzy się warunków dla przedsiębiorczości, nie obniża podatków, nie tworzy nowych miejsc pracy, nie wprowadza mechanizmów umożliwiających kupno mieszkania przez młode osoby, czyli nie robi się tego wszystkiego, co by spowodowało, że ludzie mogliby normalnie funkcjonować, to cóż to jest innego? – mówi prof. Krystyna Iglicka-Okólska, wiceprezes Polski Razem, ekonomistka i demograf, w rozmowie z "Gazetą Polską".

Ile osób już wyjechało z Polski? Dwa, trzy miliony?
Według smutnych, najnowszych danych Eurostatu wiemy, że z Polski wyjechało na stałe bądź na bardzo długo około 2,5 mln osób. Chodzi o liczbę rezydentów. Eurostat podaje, że w kraju jest ich 36 mln 490 tys., w tym ponad 200 tys. cudzoziemców. Tych statystyk powinniśmy się trzymać, one są miarodajne, bo statystyki GUS wprowadzają w błąd. GUS opiera się na statystyce pokazującej liczbę osób z PESEL, a wiadomo przecież, że część ludzi, którzy wyjechali, jest cały czas przez PESEL uwzględniana.

Kolejna wielka emigracja.
O tej skali – pierwsza. Nawiązuje pani do nazwy emigracji po powstaniu listopadowym, wpisanej w naszą pamięć kulturową dzięki temu, jak wiele znaczyła dla naszej literatury i historii. Ale to było wtedy raptem kilkadziesiąt tysięcy osób. Dziś z całą pewnością możemy powiedzieć, że jest to największy odpływ obserwowany w badaniach migracyjnych w historii Polski prowadzonych po 1945 r. Nawet okres stanu wojennego i Solidarności nie był taki. Szacuje się bowiem, że w całych latach 80. wyjechał około miliona Polaków. Teraz mówimy o 2,5 mln tych, którzy opuścili kraj na stałe, a jeszcze przecież są tacy, którzy jeżdżą w tę i z powrotem. Dla nich utrzymanie się w Polsce jest możliwe tylko dzięki temu, że mają pieniądze zarobione na emigracji.

Ale to też chyba już było – ludzie emigrowali za chlebem z ziem polskich i pod koniec XIX, i na początku XX wieku. Henryk Sienkiewicz napisał o tym nowelę „Za chlebem”.
Ale nigdy na taką skalę! Nie wyludniały się wtedy z tego powodu całe wsie czy miasteczka. Upływ krwi w okresie ostatnich 200 lat był spory, ale nie miał masowego, systemowego charakteru. Jeśli mówimy o historii polskiej emigracji, to była ona patriotyczna, polityczna, ekonomiczna, ale nigdy w naszej historii nie pojawiło się skomasowanie emigracji ekonomicznej z migracją łączenia rodzin.

Emigrują całe rodziny?
Tak. I to masowe rodzenie się polskich dzieci na emigracji (w samej Wielkiej Brytanii urodziło się w ostatnich pięciu latach przeszło 100 tys. polskich dzieci), masowe łączenie się partnerów, małżeństw poza Polską, ściąganie przez tych, którzy najpierw wyjechali, reszty rodziny, nie tylko dzieci, lecz także rodziców – to wszystko spowodowało, że w tej chwili stan naszej populacji jest porównywalny z tym z roku 1938–1939. Czyli to wszystko, co społeczeństwa zachodnie, a również Ameryka, nadrabiały demograficznie po olbrzymich stratach II wojny światowej, w Polsce zostało zmarnotrawione, zniszczone w okresie po 2004 r.

Ale na tym, jak przekonują nas rządzący, ma polegać wolność. Może dlatego autostrada prowadząca do Berlina nazwana została przez prezydenta Autostradą Wolności.
Rządzący, moim zdaniem, kompletnie bezrefleksyjnie prowadzą od lat latynoską politykę wypychania ludzi z kraju. Cieszą się, że dzięki temu obniża się stopa bezrobocia. To jest ta polityka ciepłej wody w kranie – możemy nic nie robić, problem społeczny nas nie dotyczy, bo Polacy wyjechali i wyjeżdżają. Wskaźniki spadają, a oni może sami wrócą z pieniędzmi? Przecież do niedawna właściwie nie słyszeliśmy, że to coś niedobrego. Przeciwnie, usłyszeć można było, że to pozytywne, że dzięki emigracji Polska dostaje zastrzyk pieniędzy. Jak wiadomo, ludzie nie wrócili, bo widzą, gdzie można żyć, i że w Polsce nie robi się nic, aby mogli wrócić.

A czy z wielkiej emigracji solidarnościowej wróciło dużo Polaków? Napisała Pani o tym książkę „Migracje powrotne Polaków. Powroty – sukcesy czy rozczarowania?”. Zwykle były to rozczarowania?
Szacujemy, że wróciło niewiele – od 90 do 120 tys. ludzi. Z tym że część z nich po kilku latach znowu wyjechała, nie mogąc się odnaleźć. Wtedy liczono, że ich wykształcenie, znajomość języków obcych, kontakty biznesowe będą Polsce potrzebne, że Polonia do czegoś się przyda w okresie transformacji. Okazało się, że nie. Było już za późno – ludzie byli na emigracji zbyt długo, wrośli już w tamten świat. Duże były też różnice w sposobie życia, jego poziomie, w zarobkach.

Ale chyba i klasa polityczna III RP nie była zainteresowana.
To prawda. Myślę, że najbardziej charakterystyczne dla władzy jest to, że nie zauważa człowieka, nie widzi potencjału w kapitale ludzkim i całkowicie marnotrawi jakiekolwiek inicjatywy ludzi. Okazało się, że po 1989 r., wbrew logice, znajomość międzynarodowego prawa, umiejętność funkcjonowania w instytucjach zachodnich czy w ogóle prowadzenie biznesu nie są przez rządzące elity uznawane za potrzebne krajowi. Myślę, że chyba nawet widziano to jako zagrożenie. Zresztą, III RP oparła się na „fachowcach” z PRL. Po 1918 r. było inaczej. Do II RP wracało mnóstwo Polaków – najpierw, żeby walczyć w stworzonej przez emigrację Armii Hallera, a potem, by budować kraj. Działano według zasady: wszystkie ręce na pokład. Część współtworzyła elity i biznesowe, i rządowe. Ignacy Paderewski został premierem. Ignacy Mościcki prezydentem. Czemu tak się nie stało po 1989 r.? Oprócz tego stworzono również PUNO – Polski Uniwersytet na Obczyźnie, ważny gest, poprzez który II RP pokazywała, że chce dawać również możliwość kształcenia się polskiej emigracji na obczyźnie. Elity III RP mają charakter zamknięty, umówiły się co do podziału łupów, im mniej ludzi do obdzielenia ostatnią transzą funduszy europejskich, tym lepiej, a potem… po nas choćby potop.

Teraz ktoś chce wracac?
Oczywiście. I dlatego jednym z najtragiczniejszych momentów w historii tej emigracji po 2004 r. było rozgrywanie Polaków za granicą przez Donalda Tuska w czasie kryzysu. Najpierw hasło: wracajcie, teraz: jak wygramy, będziecie mogli żyć i zarabiać w Polsce.

Wszyscy pamiętamy te ogromne kolejki do konsulatów, gdzie można było głosować – stano godzinami, by zagłosować na Platformę.
Ludzie zostali oszukani. To „wracajcie” było powiedziane bez przedstawienia jakichkolwiek instrumentów, które miałyby pokazać, co takiego zmieni się w kraju, że powstaną dla tych ludzi miejsca pracy i pojawią się możliwości kupna mieszkania czy zbudowania domu. To były tylko hasła. A potem po objęciu władzy Donald Tusk pojechał do Londynu i oświadczył, że on nikogo nie będzie namawiał do powrotu. A widzieliśmy w statystykach, że ci ludzie próbowali wrócić. Tylko znów – ich potencjał został kompletnie zlekceważony, nie zrobiono nic dla stworzenia tym powracającym jakiejś szansy na przedsiębiorczość, na wyższe zarobki. Wypchnięto ich, mamiono hasłem „wracajcie” i przez 10 lat nie zrobiono niczego, by to było możliwe. Przeciwnie, naiwnym rozważaniom, że „może wrócą”, towarzyszą hasła, że potrzebujemy imigrantów.

Na miejsce pozostawione przez Polaków ściągnąć kogoś innego? To się rządzącym opłaca?
To znów tylko hasła. Przecież oni dobrze wiedzą, że Polska ma najniższy odsetek imigrantów wśród krajów UE, imigranci też dobrze wiedzą, że Polska to trudny kraj do życia. Dopóki rozpiętości płac pomiędzy nami a innymi krajami (jak Niemcy czy Wielka Brytania) nie zmniejszą się, dopóki będą tak duże obciążenia nakładane na drobną przedsiębiorczość w postaci składek na ZUS, nie będzie warunków do tworzenia drobnej przedsiębiorczości, to będziemy mieli kolejny cykl debat i konferencji pod tytułem: czy imigranci są rozwiązaniem na kryzys demograficzny. I na tym się skończy.

Czy wypychanie ludzi na emigrację to była przemyślana strategia także po to, by nie było rewolucji? Bo inaczej establishment III RP mógłby zostać zmieciony przez potężny kryzys społeczny?
Oczywiście, było to traktowane jako tzw. wentyl bezpieczeństwa i usprawiedliwiało politykę nicnierobienia. Dlatego mówiło się, jakim wielkim sukcesem jest otwarcie granic, możliwość podróżowania, szukania pracy za granicą. Pamiętamy, co się wtedy działo – setki tysięcy młodych ludzi koczujących pod biurami pracy w Londynie czy Dublinie – bo były hasła, że na Polaków czeka praca. Zbiegło się to z zapotrzebowaniem tamtych krajów na tanią, cudzoziemską siłę roboczą. Wynikało ono także z kryzysu wielokulturowości, z potrzeby zmiany struktury etnicznej. I wiązało z pewnego rodzaju przeświadczeniem tamtejszych polityków, że nasi politycy są na tyle naiwni, iż w ten proces wejdą. To obserwuje się nawet w strukturach lokalnych. Bierze się na wycieczkę zagraniczną jakiegoś wójta czy burmistrza, mówi się: tutaj jest tyle miejsc pracy, ludzie z twojego regionu mogliby tu zarabiać. I on potem wraca, organizuje autokar, wsadza do niego swoich i mówi: jedźcie, załatwiłem wam pracę. I nic więcej nie musi robić.

Na ile była to świadoma polityka PO?
To było przemyślane. Na dodatek dawało miraż Zachodu, europejskości, kariery za granicą. Zagrywki pijarowskie o wynegocjowanym swobodnym przepływie ludzi, że to ogromna wartość dla Polaków, że miliony znalazły dobrą pracę w Europie – przedstawiano jako sukces władzy. Ale przecież władza nie zrobiła nic, wszystko opierało się na obietnicach, a to, że Polacy masowo znaleźli pracę za granicą, wynikało z wielkiej chęci tamtych gospodarek do posiadania nowej, taniej siły roboczej. Polityka polskiego rządu sprowadza się do utrzymania status quo kraju, który jest zasobem taniej siły roboczej. Jeśli nie tworzy się warunków dla przedsiębiorczości, nie obniża się podatków, nie tworzy nowych miejsc pracy, nie wprowadza mechanizmów umożliwiających kupno mieszkania przez młodych ludzi, czyli nie robi się tego wszystkiego, co by spowodowało, że ludzie mogliby normalnie funkcjonować, to cóż to jest innego? Status Polski jako kraju półkolonialnego odpowiada rządzącym – nie patrzą długofalowo, nie widzą racji stanu, racji narodu, społeczeństwa, tylko dbają o swoje partykularne interesy.

Utrzymać się przy władzy, utrzymać stołki dla siebie, rodziny i znajomych…
A jeżeli wypchnie się 2,5 mln ludzi, a kolejnym setkom tysięcy pozwoli się funkcjonować „pomiędzy”, to się ma kawałek kłopotu z głowy. Żaden mądry polityk Zachodu na to by się nie decydował. To jest polityka Meksyku, do pewnego stopnia Filipin, żaden polityk zachodni nie robiłby ze swoim społeczeństwem nigdy takiego eksperymentu. Emigracja to jest coś, co osłabia państwo.

Czy doszło do tego, że temat emigracji może być głównym zagadnieniem przy świątecznym stole?
W części regionów Polski na pewno. Emigracja zmienia Polaków, w jej wyniku więzi rodzinne ulegają osłabieniu. Wnuki, które tracą kontakt, bo zaczynają mówić po niemiecku, angielsku, dziadkowie, którym coraz trudniej się z nimi porozumieć przez skype’a, przy tym duże dystanse do pokonania – to sprawia, że najbliższa rodzina staje się dalekimi krewnymi.

Co złego wynika z tak wielkiej emigracji?
Osłabienie więzi lokalnych i rodzinnych. Pojawia się ogromny problem regionalny – nie ma ludzi, nie ma potencjału. Alarmowałam na ten temat już kilka lat temu, ale statystyki były zamiatane pod dywan, władza za wszelką cenę próbowała ukryć problem. Gdyby nie eurostatystyki, to do dziś do końca nie znalibyśmy skali problemu. Bo GUS robił z tego farsę. Ale można to zrozumieć – to niezwykle wstydliwy problem dla władzy, bo to jest największa porażka rządzących elit. To jest problem społeczny, demograficzny, polityczny, ekonomiczny – no po prostu to jest coś, na co powinniśmy być niezwykle źli, bo to jest przeciwko Polsce, to jest niezgodne z polską racją stanu, z naszą konstrukcją społeczną i to zaburza życie naszych rodzin i nasze wartości.

Które regiony Polski ucierpiały najbardziej?
Ściana wschodnia. To ona ruszyła w związku z nierównościami w rozwoju kraju. Ów model polaryzacyjno-dyfuzyjny, o którym mówił minister Michał Boni, który zakłada rozwój tylko wielkich metropolii kosztem słabych regionów, zaprocentował ucieczką z terenów biedniejszych i świadomie przez władze pozostawionych samym sobie. Ten stosunek rządzących do ściany wschodniej wyszedł zresztą w ujawnionych przez „Wprost” taśmach z nagraniami polityków. Właśnie w związku z nierównościami regionalnymi, biedą, wysoką stopą bezrobocia w tamtych regionach, niemożnością powstania jakichś centrów, które by przyciągały – ludzie wyjechali. Część do Warszawy, ale jeszcze więcej na Zachód. Podkarpackie, Lubelskie, Podlaskie, Warmińsko-Mazurskie. W pewnym sensie ściana wschodnia powiela model tragedii, do której doszło w województwie opolskim, gdy na początku lat 90., w związku z polityką etniczną Niemiec, wyjechało stąd mnóstwo ludzi. Teraz na ścianie wschodniej stoją pustostany. Sanok – jeszcze do niedawna miasto 40-tysięczne, dziś liczy 30 tys. mieszkańców.

Chodzi tylko o pracę?
Nie tylko. Pamięta pani cynizm Donalda Tuska, gdy mówił w kampanii do Europarlamentu, że te wybory są o tym, czy polskie dzieci pójdą do szkoły 1 września? Proszę sobie wyobrazić, że wtedy, pomiędzy 1 i 2 kwartałem 2014 r., emigracja wzrosła o 77 tys. osób. To znaczy, że Polacy boją się, że polityka strachu, zagrożenia wojennego, tego rozgrywania cynicznego ludzi, skutkuje decyzją o wyjazdach.

Jak głosi plotka, Dawid Cameron poparł kandydaturę Donalda Tuska w zamian za zgodę na likwidację pewnych przywilejów dla polskich emigrantów. Skończył się też okres przejściowy dla Rumunów, szukają pracy w Wielkiej Brytanii tak jak Polacy, masowo. Czy to zatrzyma falę emigracji z Polski?
Raczej może spowodować większe rozmiary nędzy i bezrobocia wśród polskiej emigracji. Ale widać, że ludzie zaczynają się tego obawiać. Tak jak obserwowaliśmy w badaniach w 1991 r., gdy plotka głosiła, i potem to się faktycznie stało, że Niemcy wprowadzą ograniczenia w imigracji etnicznej. To wywołało zwiększoną falę emigracji z Opolszczyzny, bo wiadomo było, że to ostatni moment. Teraz wygląda na to, że mamy podobny proces. Liczba ludzi na emigracji wzrasta. Widać także wzrost wniosków o obywatelstwo, o rejestrację w urzędach pracy na emigracji. Pamiętajmy też, że cały czas trwa zapotrzebowanie na człowieka w krajach Europy Zachodniej. Jak się coś zmieni w Wielkiej Brytanii, to będzie Norwegia.

To nie wrócą?
Jeżeli nie będzie zmiany w Polsce, nie będzie nastawienia, że powstaje jakaś nowa jakość, że polska emigracja daje nam wielki potencjał, który będzie potrzebny to przemian w kraju, to nie wrócą. I jeszcze będą musieli zostać przekonani, że to nie jest tylko pijarowska sztuczka. Bo są bardzo rozczarowani, rozgoryczeni, wiele razy zostali oszukani. Niezwykle podobało mi się na naszym marszu 13 grudnia, że był na nim obecny motyw emigracji. Musimy dokonać zmiany, by nie było tak jak w piosence zespołu IRA, której fragment wzięłam jako motto do jednej z moich książek o emigracji, a która oddaje to, o czym tu mówimy: „Dla tych, co chcieli tu do czegoś dojść bez układów, / dla tych, co chcieli tu osiągnąć coś, nic nie kradnąc, / (…) dla tych, co mieli jakieś plany, / 8.15 – Londyn miesiąc wprzód wyprzedany…”.


 

 



Źródło: Gazeta Polska

Joanna Lichocka