W weekendowym wydaniu „Gazety Polskiej Codziennie” dr Jerzy Targalski opublikował tekst, będący rodzajem strategicznego manifestu prawicy w kontekście zmiany systemu III RP. Niektóre jego postulaty budzą moje istotne wątpliwości.
Zanim jednak je wyłuszczę, chciałbym przypomnieć pewną oczywistość, która wszakże bywa często na prawicy zapominana. Aby opozycja zdobyła władzę, musi poszerzyć elektorat. Wszelkie ruchy podejmowane w przestrzeni publicznej przez polityków prawicy powinny przybliżać ją do tego celu. Władzę zdobywa się zaś – szczególnie w Polsce opanowanej przez propagandę – poprzez media. Opozycja nie ma „swoich” mediów, które docierałyby do szerokich mas Polaków. Świetnie rozwijający się portal Niezależna.pl w marcu 2013 r. przyciągnął 206 722 użytkowników, a rok później już 421 671. Jednak w tym samym okresie Gazeta.pl zwiększyła grono swoich czytelników o 530 tys., osiągając w sumie wynik 12,63 mln.
Wniosek płynie stąd jasny – poszerzenie elektoratu prawicowego poprzez prawicowe media to praca organiczna, obliczona na lata, a nawet na dekady. Polska jednak nie ma na to czasu, bowiem już w maju 2015 r. odbędą się wybory prezydenckie. Przegrana prawicy w tych wyborach prawdopodobnie będzie oznaczała klęskę w niewiele późniejszych wyborach parlamentarnych. Efekt wizerunkowy kolejnego fiaska może się okazać wyjątkowo przygnębiający.
Polski nie stać na oddanie kraju w ręce Bronisława Komorowskiego i Ewy Kopacz – czy jakiegokolwiek innego geniusza ze stajni PO. Ekipa ta doprowadziła kraj do ruiny – grozi nam m.in. krach służby zdrowia i ubezpieczeń społecznych.
No pasarán!
Staje zatem przed prawicą niezwykle trudne wyzwanie zdobycia serc Polaków za pośrednictwem wrogich sobie wielkich mediów, takich jak TVN czy telewizja publiczna. Owi nieprzekonani Polacy to nikt inny jak słynne lemingi. Jerzy Targalski w następujący sposób charakteryzuje ten typ osobowościowy: „Leming kieruje się trzema zasadami: 1) być zawsze z władzą, bo ona może wszystko, ona daje i odbiera, 2) silniejsi zwyciężają i bycie po ich stronie zapewnia wyższy status, 3) własną miernotę można zakryć poczuciem wyższości, a to rodzi się z pogardy dla Polski i polskości”.
Szanse w dotarciu do leminga widzi nie w dyskusji, lecz pokazywaniu mu słabości władzy i siły obozu niepodległościowego. „Gdy leming zobaczy trzystutysięczny marsz, przemówi to do niego bardziej niż tona artykułów, zwłaszcza że na ogół jest on analfabetą”.
Biorąc w nawias trafność powyższej definicji, widzę tu dwa problemy. Pierwszy, zasadniczy, jest taki, że szanse na tak liczny marsz są znikome. I wcale nie chodzi tu o zbyt słabą zdolność mobilizacyjną prawicy. Po prostu nic nie wskazuje na to, by jakikolwiek polityk mógł podobną siłę poderwać (skądinąd nie ulega wątpliwości, że obecnie Jarosław Kaczyński jest w tej konkurencji liderem). Drugi, poważniejszy, dotyczy trywialnego faktu, że leming będzie patrzył na marsz przez okno swojego telewizora, a więc ze stosowną oprawą propagandową. Trudno zaś zrozumieć, dlaczego miałby nagle się przyłączyć do trzystutysięcznego marszu „faszystów”. Raczej tym rychlej poleci głosować na Kopacz.
Strzał w dziesiątkę
Uważam, że kluczem do zdobycia serca leminga jest wyłamanie się z „oszołomskich” ram narzuconych przez lata propagandy III RP i połechtanie jego próżności. Jako osobnik przekonany o własnej niezwykłości i mądrości leming nie trawi ludzi, którzy burzą jego światopogląd. Gdyby któryś polityk literalnie zastosował się do rad Jerzego Targalskiego, które hasłowo nazwę tutaj agresywną ofensywą, leming uznałby, że ktoś mu napluł w twarz. Nie zdobędzie się jego względów, prawiąc mu o kulcie bohaterstwa. Ani o fałszowaniu wyborów. Ani wygrywając (tak, wygrywając) pojedynki retoryczne z Moniką Olejnik, podczas których płyny fizjologiczne zabryzgują ekran.
Nie wynika z tego bynajmniej, by kampania, która może znaleźć uznanie u leminga, była z konieczności idiotyczna – by wymagała od polityka robienia z siebie kretyna. Najwyraźniej ktoś zrozumiał tę prawdę w Prawie i Sprawiedliwości. Oto bowiem został opublikowany pierwszy spot prezydencki Andrzeja Dudy, który z pewnością wprawił Bronisława Komorowskiego w nerwowy nastrój. Kandydat PiS-u na prezydenta jest młody, uśmiechnięty i ma dla Polaków pozytywny przekaz, bynajmniej nie bełkot. Tylko tyle i aż tyle. Nie jest moją intencją porównywać manifestacje z klipami polityków, niemniej jednak jestem głęboko przekonany, że to nie marsz 13 grudnia, lecz właśnie krótki film z Andrzejem Dudą sprawił, że władza zaczęła się bać. Szczególnie że opozycja – brawo, brawo! – wystartowała z kampanią całe miesiące przed wyborami, w momencie, w którym główny konkurent podczas przesłuchania, które odbyło się niedawno, bełkotał coś o swoich rustykalnych upodobaniach.
To nie ancien régime
Gdybym miał w jednym zdaniu dokonać krytyki tekstu Jerzego Targalskiego, powiedziałbym, że przecenia on typowego leminga. Owszem, są tacy – związani z administracją państwa – którzy chodzą na pasku władzy. Większość z nich jednak nie wie, kiedy odbędą się wybory prezydenckie albo kto jest ministrem finansów czy spraw zagranicznych. Ich życiem nie kieruje strach przed Rosją, bo nie wiedzą, co to są iskandery, a może nawet gdzie leży Kaliningrad. Zgadzam się z Jerzym Targalskim, że lemingi mają dusze służalców, nie wydaje mi się jednak, by godzili się na tę rolę świadomie. Ich problemem jest brak wiedzy i niechęć do jej zdobycia. Tego się nie przeskoczy, należy zatem działać na innym polu – nie analizy politycznej, lecz raczej estetyki. Czy wręcz marketingu nastawionego na ładne opakowanie.
Brzmi to fatalnie i odrzuca każdego, kto rozumie politykę w sposób klasyczny. A jednak polityka to nade wszystko sztuka zdobywania władzy. I ta (a jakże, klasyczna) definicja zamyka tu dyskusję.
Jestem kunktatorem
Kiedy w tekście Jerzego Targalskiego czytam o „przeciwnikach bojkotu i obywatelskiego nieposłuszeństwa, którzy sądzą, że siedzenie cicho i demonstrowanie grzeczności i rozsądku przy braku sytuacji rewolucyjnej pozwoli zyskać szersze poparcie”, a więc o tytułowych kunktatorach, właściwie odnajduję tam siebie. Nie znajduję bowiem złotego środka w strategii autora tekstu, a tym bardziej w wizjach radykałów, których Jerzy Targalski sam krytykuje. Nie mogę wszakże się zgodzić, by nazywać działania mieszczące się w mechanizmach demokracji nicnierobieniem. Uważam, że władza tylko czeka, by wypchnąć opozycję poza tory parlamentarnej polityki. Hipotetyczny scenariusz jej delegalizacji, który autor kreśli w sposób niefrasobliwy, stwierdzając: „A niech zdelegalizują. Trzeba obnażyć dyktatorski charakter władzy, uniemożliwić jej krycie się za manipulacją i wykorzystać to na arenie międzynarodowej”, miałby tragiczne skutki, bowiem wsparty propagandą z pewnością wygenerowałby skrajny podział polskiego społeczeństwa, przy którym dotychczasowa wojna PiS-PO byłaby niczym.
Jerzy Targalski napisał także: „Udział w głosowaniu jest konieczny nie po to, by wygrać kartą wyborczą – gdyż fałszerze czuwają – ale jako sposób na delegitymizację dyktatury. Głosuje się, by zmusić władze do fałszowania na masową skalę niekorzystnych dla nich wyników, a następnie użyć tego faktu jako katalizatora protestów i powód do obywatelskiego nieposłuszeństwa”.
Pod słowami tymi podpisuję się obiema rękami. Czy jednak Jerzy Targalski naprawdę uważa, że więcej roboty władza miałaby, gdyby Andrzej Duda z wypiekami na policzkach grzmiał o tym, jak w Polsce posypała się demokracja?
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
Jakub Pilarek